sobota, 31 grudnia 2011

Kuchnia dla krakowiaków, wino – dla górali?

Zapewne analiza tekstów na stronie WWW nie jest najlepszym sposobem na wybranie restauracji, która zaspokoi nasze kulinarne gusta. Lepiej jest zdać się na smak, węch i intuicję – w ten sposób przynajmniej nie popsujemy sobie apetytu. Natomiast czytając na pusty żołądek rozmaite reklamy (?) lokali, apetyt nie tylko możemy sobie popsuć, ale też – całkiem go stracić.
My jednak przeczytaliśmy. A raczej – trafiliśmy na stronę krakowskiej restauracji Kuchnia i Wino za sprawą felietonu Wojciecha Nowickiego, który dla czytelników „Gazety Wyborczej” co jakiś czas testuje gastronomiczne wzloty i upadki rodem z królewskiego i stołecznego grodu nad Wisłą (o restauracji Kuchnia i Wino napisał tutaj). Kulinarny felieton z gazety pobudził bowiem nie tyle nasz apetyt, co ciekawość. I tak oto przez krainę kuchni i wina dotarliśmy na ziemię nonsensu.
Witryna WWW restauracji (tutaj link) wita użytkowników hasłem (całkowita zgodność pisowni z oryginałem – tu i dalej): „Niniejsza strona została stworzona aby przybliżyć Państwu uroki znakomitej Krakowskiej restauracji, »Kuchnia i Wino«”. Kto by się czepiał przecinków, gdy jeść się chce? Kto by zwracał uwagę na wielkie litery, gdy w brzuchu burczy? Kto wreszcie wytykałby komukolwiek palcem styl rodem z lokali gastronomicznych typu GS, gdzie quasi-urzędowy sztywny ton pobrzmiewał z jadłospisów i zeszytów księgi wniosków i zażaleń, ześlizgując się raz w humor, a raz w bliską rozpaczy powagę?
Zatem i my się nie czepiliśmy, tylko czytaliśmy dalej. W ten sposób dowiedzieliśmy się m.in., że: „Restauracja Kuchnia i Wino została założona w 2002 roku, by służyć zarówno rdzennym Krakowiakom jak i gościom przebywającym w tym pięknym mieście przez zaledwie krótki czas, jako miejsce romantycznych schadzek czy biznesowych spotkań”. Cóż, słowniki notują wprawdzie, że krakowiak może być synonimem krakowianina, jednak jest to znaczenie dziś już odchodzące w niepamięć; krakowiaków kojarzymy raczej jako opozycję do np. górali (zob. znana opera Wojciecha Bogusławskiego), czyli jako określenie mieszkańców regionu krakowskiego, a nie – samego grodu Kraka. Zapewne jednak zamysłem autora opisu restauracji Kuchnia i Wino było stworzenie tekstu oryginalnego, szlachetnie postarzonego i budzącego apetyt na jeszcze więcej – niekoniecznie słów.
Dalsza lektura tekstów „reklamujących” restaurację przekonała nas jednak, że autor tego opisu tak ugrzązł w językowych zawiłościach, że ostatecznie rozprawił się z resztkami apetytu swoich czytelników. Poniżej przykłady:
•„[Restauracja została założona] jako miejsce gdzie wykwintną kuchnię i profesjonalną obsługę można spotkać na porządku dziennym” – porządek dzienny to zapewne specjalna przedkuchenna salka, z której doskonale wyszkoleni kelnerzy, wytwornie odginając mały paluszek, startują z potrawami, przekazywanymi im niespiesznie przez mistrzów sztuki kulinarnej.
•„Restauracja Kuchnia i Wino mieści się w Krakowie, przy pięknej ulicy – Józefa 13. Jest ona położona w najbardziej tajemniczych i uroczych dzielnic Krakowa – Kazimierzu” – tu znać, że autor opisu trudząc się nad tekstem, zgłodniał i ukradkiem zjadł dwa wyrazy.
•„Najważniejsze jest pierwsze wrażenie, a przekraczając próg naszej restauracji Państwa zmysły pobudzą cudowne zapachy dochodzące z kuchni” – gdyby chcieć poprzestać na logice, to zdanie trzeba by było zrozumieć np. tak: pierwsze wrażenie, które przekroczy próg restauracji spotka tam pobudzone przez zapachy zmysły gości. Albo tak: zmysły gości mają taką moc, że natychmiast po przekroczeniu restauracyjnego progu mogą pobudzić silne zapachy, które dotąd spokojnie drzemały sobie w kuchni. Aż strach pomyśleć, co taki pobudzony zapach może potem zrobić gościom czy profesjonalnej obsłudze!
Przykłady można mnożyć. My jednak sobie i naszym czytelnikom oszczędzimy tej lektury, a zamiast tego – za Wojciechem Nowickim – polecimy Kuchnię i Wino. Na szczęście bowiem jakość reklamujących tę restaurację tekstów pozostaje daleko w tyle za jakością serwowanych tu potraw. I wina, oczywiście.

środa, 21 grudnia 2011

Autokorekta Microsoft Word - zły doradca



W jednym z krakowskich przedszkoli zawisło na tablicy takie oto ogłoszenie. Zawisło ku przestrodze - dla tych, którzy bezkrytycznie ufają narzędziom MS Office.

środa, 23 listopada 2011

O gustach się nie dyskutuje – o ortografii też nie

Firma McArthur (branża obuwnicza) uruchomiła nową kampanię reklamową – na wielkich billboardach tu i ówdzie można przeczytać „Mój mąż kręci z McArthur’em” oraz (w wersji dla tradycjonalistów) „Moja żona kręci z McArthur’em”. Projekty można też zobaczyć na stronie WWW firmy (tutaj). Reklamy jak reklamy – ponoć o gustach się nie dyskutuje, o poczuciu humoru też raczej nie, więc te kwestie zostawimy na boku. Jednej rzeczy jednak milczeniem pominąć nie możemy: pisowni reklamowego hasła.
Jak bumerang w naszym blogu powraca sprawa nazw własnych, zwłaszcza obcych i naśladujących obce, i ich odmiany. Firma McArthur, choć polska, nazwę ma obcą. Twórcy reklamowego hasła odmieniać nazw obcych się nie boją (duże brawa!), jednak nie do końca radzą sobie z kwestiami ortograficznymi, czego efektem jest błąd w sloganie. Od razu powiedzmy: błąd, jaki zapewne popełniłoby ¾ użytkowników języka polskiego poproszonych o odmianę słowa „McArthur” – zatem błąd powszechny.
Jakoś tak się bowiem dzieje, że jeśli nawet potrafimy i chcemy odmieniać obce nazwy/nazwiska, to bardzo często – mając na względzie „obcość” tych słów – uznajemy, że skoro są obce, to automatycznie muszą mieć w odmianie (język pisany) apostrof. Ten znak interpunkcyjny zaczyna więc funkcjonować jako symbol granicy między tym, co obce (temat wyrazu – jego forma mianownikowa), a tym, co nasze (końcówka deklinacyjna). Typowy błąd tego typu to choćby nazwisko ojca amerykańskich kreskówek Walta Disneya powszechnie zapisywane z błędem, czyli: Disney’a, Disney’em, Disney’u itp.
A przecież apostrof w języku polskim ma zupełnie inną funkcję, niż to się powszechnie przyjęło. W skrócie: sygnalizuje różnice ilościowe, a nie jakościowe. A to oznacza: jeśli w jakimś wyrazie obcym na końcu mamy głoskę (samogłoskę) czy grupę głosek, których nie wymawiamy, także odmieniając słowo przez przypadki, wstawiamy apostrof przed końcówką deklinacyjną, by wskazać na różnice między formą pisemną a mówioną. W ten sposób zaznaczamy różnice ilościowe właśnie – mówimy mniej, niż piszemy, stąd apostrof. Natomiast jeśli ostatnia głoska/głoski z formy podstawowej są wymawiane, nawet w przypadkach zależnych, przed końcówkami deklinacyjnymi, to apostrofu nie dajemy, bo nie jest jego funkcją rozdzielenie obcego od rodzimego.
Przykładem, który to bardzo dobrze ilustruje, jest imię Charles, które (tak samo zapisywane) spotkać można np. w języku angielskim (wtedy wymawiamy [czarls]) oraz francuskim (wtedy wymawiamy [szarl]). Jeśli zatem będziemy odmieniać imię angielskie, zrobimy to tak:
M Charles
D Charlesa (bo mówimy [czarlsa])
C Charlesowi (bo mówimy [czarlsowi])
B Charlesa (bo mówimy [czarlsa])
N Charlesem (bo mówimy [czarlsem])
Msc Charlesie (bo mówimy [czarlsie])
W Charlesie! (bo mówimy [czarlsie])
Jeśli natomiast będziemy odmieniać imię francuskie, zrobimy to tak:
M Charles
D Charles’a (bo mówimy [szarla])
C Charles’owi (bo mówimy [szarlowi])
B Charles’a (bo mówimy [szarla])
N Charles’em (bo mówimy [szarlem])
Msc Charles’u (bo mówimy [szarlu])
W Charles’u! (bo mówimy [szarlu]).

Wracając do firmy McArthur i jej reklam: jeśli ktoś tu coś kręci, to jest to przede wszystkim autor sloganu reklamowego. Powinno być „Mój mąż kręci z McArthurem” i „Moja żona kręci z McArthurem”. Autor sprawę zresztą nieźle pokręcił (by nie rzec: pokpił), bo na trzecim projekcie plakatu promocyjnego można już przeczytać: „Kto kręci z McArthurem?”. Właśnie: ciekawe kto...

piątek, 18 listopada 2011

„Witam!” w e-mailach – krótkie uzupełnienie

W „Polityce” nr 46, 8.11–15.11.2011 przeczytaliśmy arcyciekawy wywiad z językoznawczynią dr Katarzyną Kłosińską. Ponieważ fragmenty tej rozmowy doskonale uzupełniają nasz poradnik o poprawności w e-mailach (czytaj tutaj), pozwalamy sobie je zacytować:
„Jeśli formy językowe oddają rzeczywiste relacje, to będziemy wiedzieli, co zrobić, by skrócić dystans albo go zwiększyć. [...]
Natomiast jeśli od początku wszyscy piszemy do siebie „Witam!” [...] powstaje niejasność, kim dla siebie jesteśmy”.
Nic dodać, nic ująć.

czwartek, 10 listopada 2011

Zastygają jak pomniki

Dwa wydarzenia z ostatnich dni (i w ich konsekwencji: dwie burzliwe rozmowy) skłoniły nas, by kolejny raz (inne posty na ten temat zob. np. tutaj czy tutaj oraz tutaj) poruszyć na tym blogu sprawę odmiany nazwisk. Pierwsza dyskusja odbyła się w trakcie prac redakcyjnych nad jedną z książek, kiedy to w proteście wobec wprowadzonych zmian usłyszeliśmy od autora publikacji ni mniej ni więcej: „Trzymajmy się standardu międzynarodowego w tej kwestii! Nazwisk się po prostu generalnie nie odmienia – niektóre po odmianie brzmią bardzo dziwnie, a nawet śmiesznie”. Jakiś czas po tej dyskusji wpadło nam w ręce zaproszenie na dziecięce przyjęcie urodzinowe: na zaproszeniu odmienione zostały tylko imiona, a nazwiska miały postać mianownikową. I tu znów odbyliśmy rozmowę, tym razem we własnym redaktorskim gronie.
Dwa różne konteksty, dwa różne środowiska, a taki sam schemat językowy. W pierwszym przypadku rozmawialiśmy przecież z profesjonalistą, mającym tytuł naukowy, obracającym się w środowiskach akademickich i biznesowych, który nie pierwszy raz przygotowywał książkę do druku i który jest (powinien być) obyty z językowymi normami poprawnościowymi. Drugi kontekst był bardziej „codzienny” czy „życiowy” – ot, rodzice, chcąc zrobić swojemu dziecku przyjemność, zorganizowali dla niego przyjęcie i zaprosili na nie inne dzieci. Takie przyjęcie to nie jest przecież sytuacja, w której obowiązywałyby jakiekolwiek sztywne normy, a jednak – to dziecięce nazwiska zostały tu „usztywnione” w swej mianownikowej postaci.
W obu przypadkach (a także w wielu innych obserwowanych przez nas ostatnio zachowaniach językowych) wyczuwamy strach o to, by nikogo nie urazić, gdy się odmieni jego nazwisko (taki Józef Kuzio jest do przyjęcia, także w „międzynarodowych standardach”, ale już forma Józefowi Kuziowi brzmi dla większości „nienaturalnie” i „śmiesznie”). Strach o własne kompetencje językowe (bo odmiana nazwiska staje się dla użytkowników polszczyzny coraz trudniejsza wobec... coraz powszechniejszej tendencji do ich nieodmieniania). A także coraz częstszy dziś strach o naruszenie sztywnej bryły, jaką dla większości mówiących po polsku są nasze nazwiska, zastygające jak pomniki w niezmiennie mianownikową postać.
Kiedy dzwoni pracownik biura obsługi klienta firmy XYZ, pyta: „Czy mam przyjemność z panią Magdaleną Tytuła?” albo „Czy rozmawiam z głównym użytkownikiem telefonu, Janem Nowak?”. I choć ten mechanizm można wytłumaczyć pośpiechem, jaki towarzyszy pracy każdego takiego akwizytora, oraz zwyczajem odczytywania nazwisk z listy w odpowiednim momencie wygłaszania gotowej formułki powitania, to jednak trudno jest nie zauważyć, że tak rozpoczęta rozmowa od razu staje się „mechaniczna” właśnie, że to kontakt robota z robotem raczej niż – człowieka z człowiekiem. Gdyby (podpowiadamy) formułkę „Czy rozmawiam z...?” zmienić na równie akceptowalną formę powitania „Czy to pan Jan Nowak/pani Magdalena Tytuła?”, i wilk byłby syty, i owca cała.
To usztywnianie relacji przez używanie nazwisk tylko w mianownikowej postaci jest dziś nagminne. A przecież zupełnie nie ma powodu, by nazwiska traktować inaczej niż inne deklinujące się w polszczyźnie słowa. Skoro jest Józio – Józiowi – z Józiem, dlaczego nie miałoby być Kuzio – Kuziowi – z Kuziem? Skoro mamy smoła – smołą – smole, dlaczego nie ma być Tytuła – Tytułą – (o) Tytule? I fakt, że w języku angielskim czy francuskim nazwiska się nie odmieniają, nie ma tutaj nic do rzeczy – te języki rządzą się po prostu innymi prawami niż polszczyzna. Dlatego środowisko międzynarodowe, w którym mówi się po polsku, powinno rozumieć zmienne formy nazwisk (także obcych!), podobnie jak rozumie, że raz mówi się „To jest pies”, a w innej konstrukcji językowej już trzeba powiedzieć: „Chodzę na spacer z psem”.
Owszem, odmienianie nazwisk sprawia, że trzeba się czasem nagłowić, by ustalić mianownikową postać słowa (zob. np. forma Tuskowi – pasuje i do Tusk, i do Tusek), ale z kolei ich nieodmienianie prowadzi do nieporozumień i błędów. Gdyby np. o mężczyźnie noszącym nazwisko Sekiera chcieć mówić „Widziałem dziś Pawła Sekiera”, to część z nas (ci nieodmieniający żadnych nazwisk) w mianowniku napisze Paweł Sekiera, ale druga część – Paweł Sekier.
Nazwiska w polszczyźnie trzeba odmieniać. Nieliczne wyjątki, kiedy nie da się tego zrobić (np. nazwiska zakończone na sylabę akcentowaną), powinny zostać tylko wyjątkami, a nie – tworzyć nową regułę. Dlaczego? Bo taka reguła naruszyłaby fundamentalne dla polszczyzny zasady, zmieniła charakter naszego języka, który przecież – czy tego chcemy, czy nie – jest oparty na systemie deklinacyjnym.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Czy aby na pewno (cz. 2)

Ciąg dalszy naszych podpowiedzi ortograficznych, czyli garść prostych wskazówek, które pomogą Państwu poradzić sobie ze słowami i wyrażeniami stale sprawiającymi kłopoty w języku pisanym.
***
Po południu – ponieważ przymiotnik „popołudniowy” w polszczyźnie występuje dość często („popołudniowa drzemka”, „popołudniowa herbatka”, „popołudniowy seans”, „zajęcia w godzinach popołudniowych” itp.), większość użytkowników języka polskiego pamiętając łączną pisownię tego wyrazu, automatycznie zapisuje razem także wyrażenie przyimkowe „po południu”. Tymczasem jest to błąd. Jeśli Państwo nie pamiętają, jak należy pisać „po południu”, warto przypomnieć sobie pisownię wyrażenia „przed południem”, którego nikt chyba nie próbuje zapisywać łącznie. Zatem „po południu” jak „przed południem” – zawsze oddzielnie.
***
W ogóle – choć mówiąc „w ogóle” – [wogóle], łączymy dwa wyrazy w jedno słowo (wyrażenia przyimkowe tworzą w mowie tzw. zestroje akcentowe, czyli całości, które mają jeden akcent i są słyszane jako jeden wyraz – na marginesie: stąd też wynika większość problemów w pisowni tych wyrażeń), to jednak wyrażenie przyimkowe „w ogóle” zapisujemy rozdzielnie. Warto zapamiętać: w ogóle nie jest dopuszczalna pisownia łączna tych słów, podobnie jak nigdy nie powinniśmy skracać w mowie tego połączenia, wymawiając [wogle]. Taka wymowa świadczy o niedbałości językowej i jest błędem, podobnie jak pisownia łączna wyrażenia „w ogóle” to błąd ortograficzny.
***
Za granicą i zagranica – przyczyna bardzo częstych dylematów ortograficznych. Większość z nas każdorazowo musi się upewniać co do rozdzielnej pisowni wyrażenia „za granicą” i łącznego zapisu rzeczownika „zagranica”. Trzeba więc zapamiętać, że choć „zagranica” (według Słownika języka polskiego PWN: kraje leżące poza granicami danego państwa; ludność, mieszkańcy tych krajów) piszemy łącznie, bo to nazwa oznaczająca przedmiot – będzie zatem: „biuro współpracy z zagranicą”, „interesuje mnie zagranica”, „polubiłam zagranicę”, „zagranica zna to już od dawna”, „towary z zagranicy”, „powrót z zagranicy” itp. – to wyrażenia „za granicą” i „za granicę” zapiszemy zawsze rozdzielnie. Wystarczy chwilę zastanowić się nad składnią zdań budowanych z tymi wyrażeniami. Porównajmy: „wypad za granicę” jak „wypad za miasto” (bo przecież nie: „wypad zamiasto”!), „wysyłam listy za granicę” jak „wysyłam listy (po)za Kraków”, „wczasy za granicą” jak „wczasy za oceanem” (bo przecież nie: „wczasy zaoceanem”!), „mówi się o tym już za granicą” jak „mówi się o tym już za plecami” (bo przecież nie: „mówi się o tym już zaplecami”!), „zespół wystąpił za granicą” jak „zespół wystąpił także za sceną, dając nadprogramowy koncert dla wiernych fanów” itp.
CDN

sobota, 29 października 2011

Bujne życie roślin

Spośród wszystkich innych rynków rynek wydawniczy interesuje nas szczególnie – stąd przecież i chleb nasz powszedni, i coś do niego, a przede wszystkim dużo satysfakcji z pracy nad językiem i kształtem graficznym dzieł różnych – czasem mądrych, czasem pięknych, a czasem po prostu przydatnych. Śledzimy więc intensywnie, co, kto i gdzie wydał, a przede wszystkim – dlaczego nas przy tym nie było :-).
I otóż ostatnio wyśledziliśmy książkę Kamila Sipowicza, o której wydawca pisze tak: „Czy marihuana jest z konopi? – projekt Kamila Sipowicza i wydawnictwa Baobab, to unikatowa pozycja na polskim rynku. Stanowi biografię kontrowersyjnej rośliny, jaką są konopie” (więcej tutaj).
Przetarliśmy oczy, napiliśmy się wody, pobębniliśmy palcami najpierw o blat stołu, a potem o klawiaturę i oto, jaki efekt: niezawodny Kopaliński upewnił nas, że biografia to „życiorys postaci znanej, wybitnej”.
Fakt, Kopaliński nie musi mieć racji – język żyje, zmienia się, słowa zmieniają znaczenia (pisaliśmy o tym niedawno), a antropocentryzm był dobry, ale w renesansie, a to, jak wszyscy wiedzą, było naprawdę dawno temu. Rośliny też mogą mieć swoje życie, niektóre z nich – nawet życie bujne, pełne tajemnic, życiowych zakrętów (wiją się i wiją), porażek, od których więdną, i sukcesów, którymi rozkwitają. Przy okazji odkryliśmy nawet, że całkiem niedawno „czysto polski” (!), jak napisała o nim „Gazeta Wyborcza”, zespół naukowców odkrył, że rośliny nie dość, że myślą i rozmawiają ze sobą, to w dodatku: mają pamięć! (więcej tutaj). Biografia marihuany wpisuje się zatem w nurt najnowszych naukowych odkryć – pomyśleliśmy. Oto hit! Życiorys – niektórzy chcieliby go nazwać raczej dziejami grzechu – ziarenka, które długą przebyło drogę, prześladowane przez jednych, pożądane przez innych, i dało plon, także ten literacki. W głowie mieliśmy już jakąś sensacyjną historię, różne intrygi, tu fascynującą rozmowę, tam ciekawe przemyślenia, których nie wypada pominąć w lekturze, jeśli nie chce się stracić ważnego elementu wartkiej akcji, na końcu zaś happy end (wszak Palikot o niego walczy). A wszystko to przekazywane z pokolenia na pokolenie (pamięć!) i w końcu spisane – nie przez roślinę wprawdzie, ale ręką człowieka. Imponujące!
Niestety, jak się okazało, nasze projekcje nijak się miały do tego, czym jest reklamowana przez wydawcę książka. Czy marihuana jest z konopi? to bowiem tak naprawdę historia jednego gatunku, dokumentacja zastosowań tej rośliny w dziejach ludzkości oraz zbiór związanych z nią unormowań prawnych, religijnych czy obyczajowych.
Szkoda – ale i nic straconego. Może wkrótce wytropimy coś, co będzie bliższe naszym wyobrażeniom? Jakieś „Żywoty grochu, kapusty i innych spośród zielonej braci”, tworzone na kształt średniowiecznych hagiografii? Czekamy!

środa, 19 października 2011

Sklepowa gadka

Ta rozmowa w sklepie (market budowlany) wyglądała mniej więcej tak:
Kobieta: - Przepraszam, czy są worki do odkurzaczy?
Sprzedawca: - Tak, tak, na Narzędziach.
Kobieta (z wyraźnym obłędem w oczach): - Hm, na Narzędziach?
Sprzedawca: - No tak, tam na końcu i potem centralnie w rogu.
Pchani przeczuciem (oraz ciekawością), udaliśmy się „na Narzędzia”. Worki były. Z boku, czyli w rogu. Więc sprzedawca, dając zagadkę, podał także jej rozwiązanie. Sprytnie je jednak zawikłał. Psotny sprzedawca!
Bo przecież „centralnie” to, jak czytamy w „Słowniku języka polskiego PWN” pochodzi od „centralny”, a ten przymiotnik oznacza: 1. «znajdujący się w centrum; odnoszący się do centrum; środkowy»; 2. «mający główne znaczenie; główny, kierowniczy, naczelny».
Żadna z tych definicji nie pasuje jednak do miejsca, w którym znaleźliśmy worki – wisiały one w rogu (czyli z boku, ściślej: z lewej strony regału), w jednej z ostatnich alejek działu Narzędzia, w najbardziej końcowym z wszystkich możliwych miejscu sklepu. Róg to był, nie centrum, nie pępek marketowego świata! Zatem pierwsza definicja odpada. Trudno też byłoby temu miejscu przypisać którekolwiek ze słów z drugiej z przytoczonych za słownikiem definicji – znaczenie worków było ewidentnie poślednie, skoro nie wystawiono ich na środku, by łatwo każdy klient mógł się o nie potykać, tylko upchano boczkiem, jak wstydliwie mało ważną rzecz.
Zajrzeliśmy jeszcze do „Miejskiego słownika slangu”, jako bardziej pasującego do marketowej sytuacji.
Tu „centralnie” to: 1. «inaczej serio/naprawdę/powaga»; 2. wykrzyknik używany w nagłych sytuacjach. Słownik podaje też przykładowe zdania z tym słowem, choćby taki dialog:
„Słyszałeś że Marek wpadł?
No co ty?!
Centralnie!” (więcej tutaj).
Więc może sprzedawca chciał powiedzieć „naprawdę/normalnie w rogu”? To miałoby już jakiś sens...
Pogrzebaliśmy jednak jeszcze trochę w internecie. I odkryliśmy, że „centralnie” funkcjonuje raczej jako zamiennik innego słowa-śmiecia, a mianowicie „dokładnie”. Świadczą o tym takie zdania: „Alvarees, możesz opuścić aparat parę cm niżej, aby było centralnie z boku?" (więcej tutaj) czy np. „od paru dni boli mnie prawa część ciała (...) wydaje mi się że na wysokości nerek, ale centralnie na boku ciała (...)” (więcej tutaj).
Do „centralnie” jako „dokładnie” pasowałaby też zacytowana na początku wypowiedź sprzedawcy – należałoby ją zatem rozumieć jako: „w samiuśkim rogu”. W rzeczy samej, sprzedawca mówił prawdę! Zakamuflował ją jednak sprytnie, by tacy jak my, czuli na słówka klienci, pobiedzili się trochę, szukając, gdzież to jest ów „centralny róg”, a przy okazji – może wiertarkę nabyli? Może pilareczkę jakąś? Albo chociaż 15 deka gwoździ, wszak promocja była. Doceniliśmy w końcu i spryt, i handlowe zacięcie tego człowieka.
Pytanie, czy jego przełożeni to docenią? Bo przecież błędów się czepiać nie będą - od tego jesteśmy my!

poniedziałek, 10 października 2011

Czy aby na pewno? (cz. 1)

Są takie wyrazy i połączenia wyrazów, których pisownia stale sprawia problem. Choć sprawdzaliśmy to tysiąc razy (tak, mamy denerwującą świadomość tego faktu), to wciąż nie jesteśmy pewni, jak trzeba napisać – łącznie czy rozdzielnie? I chyba nigdy nie będziemy pewni. Znają to Państwo, prawda?
Choćby takie na pewno, które wciąż myli się z naprawdę, takie na co dzień, któremu w paradę wchodzi codziennie, wreszcie takie naprzeciw – sami nie możemy nigdy w to uwierzyć, że powinno być pisane łącznie, i każdorazowo (!) sprawdzamy to w słowniku ortograficznym. A – jakby tego było mało – są wyrazy raz pisane łącznie, a raz rozdzielnie, wszystko bowiem zależy od kontekstu. Poniżej otwieramy więc naszą listę „wiecznych problemów” – ta lista będzie uzupełniana w kolejnych postach.
***
Na co dzień – choć piszemy łącznie wyraz „codziennie”, to jednak „na co dzień” ma być zapisywane rozdzielnie; jeśli ktoś ma problemy z tym właśnie połączeniem, niech sobie przypomni, jak się zapisuje zestawienia typu: „co rok”, „co miesiąc” czy np. „co gorsza”; podobnym regułom ortograficznym podlega bowiem zestawienie co dzień. Zatem nie jest to jeden wyraz, ale wyrażenie przyimkowe. A skoro nie ma w polszczyźnie wyrazu „codzień”, to i nie możemy zapisywać „na codzień” (jak np. „na trudno”). Zawsze rozdzielnie!
***
Na pewno – być może to pisownia wyrazu „zapewne” przeszkadza niektórym użytkownikom polszczyzny w zapamiętaniu, że „na pewno” piszemy rozdzielnie. Warto przywołać w takich przypadkach pisownię wyrażenia „z pewnością”, może ona pozwoli przyswoić zasadę obowiązkowo rozdzielnej pisowni „na pewno”.
***
Naprawdę – w Biblii nie raz pada słowo „zaprawdę”. A skoro zapisujemy je łącznie (to Państwo pamiętają?), to łatwiej będzie już teraz zapamiętać, że i „naprawdę” tak zapisać musimy. Zawsze łącznie!
***
Naprzeciw i naprzeciwko – choć jest „na przekór” pisane rozdzielnie, to już „naprzeciw” i „naprzeciwko” zapisujemy zawsze łącznie. Nie bez powodu przywołaliśmy tutaj wyrażenie „na przekór” – zdarza się bowiem słyszeć czasem takie błędne konstrukcje z wyrazem „naprzeciw”, jak np.: „Widziałem, że masz coś naprzeciw mnie, więc się wycofałem” czy „Zrobił to naprzeciw mnie, zależało mu, żebym przegrała” – „naprzeciw” jest tu synonimem wyrazu „przeciw”/ „na przekór”. To błąd, podobnie jak rozdzielna pisownia omawianych wyrazów.
***
Na raz/ naraz – wyrażenia, które zapisujemy raz łącznie, a raz rozdzielnie, w zależności od kontekstu. Kiedy mamy wątpliwości, trzeba wstawić zamiast „na raz”/ „naraz” odpowiednie zamienniki. „Na raz” to inaczej „na jeden raz” bądź „na komendę raz” („Taka mała porcja? To wystarczy zaledwie na raz!”; „Dzieci podniosły się na raz”). Z kolei „naraz” to „nagle” („Naraz rozległo się pukanie”) albo „jednocześnie” („Albo nie dzwonią w ogóle, albo dzwonią wszyscy naraz”).
CDN

czwartek, 6 października 2011

Rzucać mięsem – bardziej!

Gdyby ktoś usilnie nas dopytywał, dlaczego interesuje nas język, jego poprawność i piękno, to nie usłyszałby wcale deklaracji w rodzaju „lubimy się śmiać z potknięć i błędów innych, a szerzej: tropimy głupotę”. Dowiedziałby się raczej, że nasza praca wynika z nieustannego zafascynowania tym, co zmienne, żywe, wymykające się na coraz to nowe i coraz ciekawsze sposoby (ale jak!) najłagodniejszym nawet unormowaniom.
No bo spójrzmy choćby na takie słowo „festiwal”. Już zdążyliśmy się jako tako przyzwyczaić do rozmaitych festiwali smaku, festiwali wnętrz, festiwali przedmiotów rozmaitych (ot, choćby taki Festiwal Krzemienia Pasiastego, a co!) czy festiwali praw (zawsze równych!). Przełknęliśmy (nomen omen) jakoś festiwal pierogów, festiwal pizzy, festiwal wina i serów (to nawet z dużym smakiem) czy nawet festiwal golonki (choć nie jadamy). Już zdążyliśmy sobie przecież wytłumaczyć, że skoro etymologicznie słowo „festiwal” pochodzi od łacińskiego festivus, który to przymiotnik oznacza (Słownik łacińsko-polski PWN, Warszawa 1988, wyd. XVIII): „przyjemny, wesoły; miły, piękny; dowcipny; swobodny”, to nie będziemy odmawiać wesołości, piękna ani tym bardziej swobody ani pierogom, ani golonce. Wszak są tacy (znamy Was!), którzy o golonce wiersze pisać by mogli, gdyby tylko chcieli. Tymczasem nie chcą – nie mogą może, bo czar golonki ich usidlił (na festiwalu zwłaszcza, gdzie golonek jest wielość i rozmaitość niezmierna), a ściślej – usidlił ich golonki aromat i smak.
Wytłumaczyliśmy sobie zatem, zaczęliśmy się przyzwyczajać... Aż nagle – klops, nie golonka.
Przeczytaliśmy zdanie, które zachwiało naszym – nowym, więc i słabym jeszcze – przyzwyczajeniem. Zdanie zaczynało się tak: „W festiwalu wzajemnych oskarżeń i szukania winnych (...)” (więcej tutaj), a mowa była o lokalnych politykach i wrześniowej aferze z przedszkolami.
Hm, pomyśleliśmy, niełatwa sprawa. Bo jak tradycyjne znaczenie słowa „festiwal” („uroczystość złożona z szeregu imprez artystycznych, często połączona z konkursem” – Słownik języka polskiego PWN), jak przytoczoną wyżej łacińską etymologię tego wyrazu powiązać z czymś tak niepięknym, niemiłym i zwykle mało dowcipnym, jak oskarżenia, obwinianie, a nawet – mięsem rzucanie? Jak dopasować do przywołanego zdania definicję festiwalu, według której to wydarzenie „umożliwiające przybyłym z różnych stron uczestnikom nawiązanie kontaktów kulturalnych (albo niekiedy i politycznych)” (W. Kopaliński, Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych, Wiedza Powszechna 1994)?
A może, wpadliśmy na pomysł, dziennikarka w tak zawoalowany sposób dała czytelnikom do zrozumienia, że radni miejscy wymyślili nową grę pt. „Oskarż mnie, bardziej!”, którą testują w czasie obrad, zanim wynalazek ten ujrzy światło dzienne? Dostojni panowie (i nieliczne panie), którzy zebrali się, by radzić, gdy jako jeden z głównych punktów na sesji zobaczyli temat „przedszkola”, też zapragnęli rozrywki, dziecięctwa właśnie, i zamiast grać w zielone (demodé!), zagrali w oskarżenia. Emocje wrzały, obojętne mury urzędu były świadkami niebywałego tu widowiska, ktoś zapewne klaskał, inny się śmiał, ktoś chciał skoczyć komuś do gardła, ale już mu nie wypadało, bo ten właśnie krzyczał „wina (moja)!”, więc wypadł z gry.
Jeśli to nie był festiwal, to co to mogło być?

PS 1. Oczywiście przepraszamy wszystkich ewentualnie urażonych miłośników golonki ;-) Wszelkie podobieństwo występujących w tym tekście osób i rzeczy do istniejących rzeczywiście jest zupełnie przypadkowe.

czwartek, 22 września 2011

Kto wyprowadzi z błędu?

Kiedyś już pisaliśmy o problemach z biletami i o tym, że – w opinii autorów niektórych tekstów – należy ich dobrze pilnować, by nam nie uciekły z kieszeni i nie pozbawiły nas tym samym prawa do pobytu w lokalu/na imprezie biletowanej (więcej tutaj). Teraz wypada nam się zająć problemem innym, choć też z biletami związanym. A sprawiło to ogłoszenie, jakie przeczytaliśmy o poranku na jednym z krakowskich kiosków: „Nie prowadzę biletów MPK!”. (Wrażliwym czytelnikom naszego bloga oszczędzamy wersalików, jakimi „krzyczało” to ogłoszenie, odstraszając największych śmiałków, którzy poważyliby się zapytać, czy w kiosku tym są bilety).
Biedne te bilety, pomyśleliśmy, siedzą w zamknięciu, bo dumna kioskarka nie zniży się do tego, by je (wy)prowadzić, choćby na mały spacerek, taki wokół kioskowej budki na przykład, taki, który kawałek świata pozwoliłby im poznać. Prędzej rozsypią się w biały pył (no dobrze, miejscami szarawo-zielony), niż rożek swej papierowej istoty wychylą. Tkwić będą w ciasnym kiosku, zakrzyczane przez kioskarkę, która ich prowadzić nie chce – i już!
Chyba się Państwo domyślają, że lżej by nam było, gdyby kiosk krzyknął na nas ogłoszeniem: „Nie sprzedaję biletów MPK!”. A tak: żałość nas dopadła, znienacka, podstępnie, bo w mglisty poranek, pogłębiając tylko naszą chandrę. Wszak jesień, jesień tuż tuż...

niedziela, 18 września 2011

Premierka nie przejdzie! (na razie)

Forowicz, który przeczytał w „Newsweeku” artykuł pt. „Tusk przekazał premier Chorwacji projekt Traktatu Akcesyjnego” (tekst dostępny tutaj), pisze: „Dziesięć razy przeczytałem powyższe zdanie i nic. (...) Dopiero z dalszej części tekstu dowiedziałem się, że chodzi o niewiastę. Skoro ta niewiasta jest godna piastować takie odpowiedzialne stanowisko, to dlaczego nie można opisać jej stanowiska właściwym rodzajem gramatycznym? (...)” i proponuje tak zmienić wadliwy według niego tytuł: „Tusk przekazał premierowej Chorwacji projekt Traktatu Akcesyjnego”.
Otóż proponowana przez forowicza zmiana byłaby myląca. Przyrostek -owa (podobnie jak przyrostek -ina), dodawany do męskich nazw stanowisk, funkcji, zawodów itp. tradycyjnie tworzy nazwy odmężowskie. Zatem „premierowa” oznaczać będzie „żonę premiera”, tak jak np. słowo „prezydentowa” powszechnie będzie rozumiane jako „żona prezydenta”, „profesorowa” – „żona profesora”, „doktorowa” – „żona doktora”, „sędzina” (uwaga!) – „żona sędziego” itp.
Kiedyś już pisaliśmy o tym, że polszczyzna ma problem z żeńskimi nazwami stanowisk, funkcji, profesji itp. (więcej tutaj). Dążenie do feminizacji języka, coraz wyraźniejsze nie tylko w kręgach feministek, jest na pewno zjawiskiem pozytywnym i, jak mamy nadzieję, przyniesie trwałe zmiany, poszerzając zasób słownikowy języka polskiego. Pracując nad „ukobieceniem” polszczyzny, nie możemy jednak zapominać o tradycyjnym znaczeniu słów i przyrostków słowotwórczych. Nietrudno bowiem sobie wyobrazić, jak urażona mogłaby się poczuć niejedna pani profesor, pani sędzia, pani prezes czy pani premier, jeśli sprowadzilibyśmy ją do roli żony swojego męża, odbierając jej tym samym prawo do tytułu wieńczącego niejednokrotnie trudną ścieżkę kariery zawodowej.
Na razie polszczyzna (przynajmniej w swej ogólnej odmianie) nie akceptuje przyrostka -ka jako uniwersalnego przy tworzeniu nazw własnych. Zatem „premierka”, podobnie jak np. „prezydentka”, „prezeska” czy „profesorka” w ogólnopolskiej odmianie, w sytuacjach oficjalnych czy służbowych nie mają jeszcze racji bytu. Zostaje nam „pani premier”, „pani prezes”, „pani prezydent”, „pani profesor” etc. Na razie.

sobota, 17 września 2011

Jak przyrządzić poprawny e-mail? – poradnik

Na szkoleniu pt. „Kultura języka” tłumaczyliśmy ostatnio zasady grzeczności językowej w korespondencji i sporo uwagi poświęciliśmy e-mailom. Kiedy wyjaśnialiśmy, dlaczego formuła „Witam!”, coraz częściej spotykana dziś w e-mailach, nie należy do najlepszych z punktu widzenia językowego savoir-vivre’u, ktoś z sali zaprotestował. Usłyszeliśmy: „Dziś już nikt nie odczuwa tej formuły jako protekcjonalnej, to chyba kolejny wymysł językoznawców, którzy chcą nam utrudnić życie”. Ponieważ z takim protestem spotkaliśmy się nie po raz pierwszy i znów skutecznie udało nam się przekonać słuchaczy, że lepiej jest unikać słowa „Witam!”, pomyśleliśmy, że warto uporządkować kwestie związane z tworzeniem e-maili. Oto przydatny, jak mamy nadzieję, przepis na poprawnie przygotowany list elektroniczny:
1. „Witam!” jako formuła powitalna, otwierająca e-mail: w korespondencji oficjalnej radzimy jej nie używać, gdyż przez odbiorcę listu może zostać odczytana jako protekcjonalna. Wita bowiem ktoś, kto czuje się gospodarzem, kto jest wyższy rangą/starszy/ważniejszy niż osoba witana – ta treść jest wciąż dla wielu użytkowników języka polskiego mocno wyczuwalna w słowie „Witam!”, a przez to formuła ta uznawana jest za niegrzeczną. Z tego powodu nie warto ryzykować takiego początku e-maila, zwłaszcza w korespondencji służbowej, kiedy nie znamy odbiorcy naszego listu albo – gdy zwracamy się do niego z prośbą czy propozycją i to od decyzji adresata zależy efekt naszych starań. Dobrym otwarciem e-maila w takim przypadku będzie uniwersalne „Dzień dobry” lub „Szanowna Pani/ Szanowny Panie/ Szanowni Państwo”. Te powitania na pewno nikogo nie urażą, a w służbowym e-mailu ich oficjalny ton nie zostanie odczytany jako nieodpowiedni, bo nadmiernie grzeczny. Zasada, która dobrze pasuje także do korespondencji e-mailowej, brzmi bowiem: lepszy jest nadmiar grzeczności niż urażenie adresata.
2. Formuła na zakończenie e-maila powinna być dostosowana w tonie do formuły powitalnej. Zatem w bardzo oficjalnym liście wypada zakończyć wyrażeniem „Z poważaniem” i zamieścić poniżej swój podpis (koniecznie pełnym imieniem i nazwiskiem). Odradzamy bardziej staroświeckie formy w stylu „Z wyrazami szacunku”, które w korespondencji elektronicznej nazbyt już będą trącić myszką. W e-mailu, który rozpoczęliśmy słowami „Dzień dobry” i który ma mniej formalny charakter, możemy użyć słów „Pozdrawiam” (bardziej poufałe) czy „Z pozdrowieniami” (ta formuła, przez podobieństwo konstrukcyjne do wyrażenia „Z poważaniem” wydaje się dość neutralna) – radzimy jednak, by zawsze w takim przypadku chwilę zastanowić się, kto będzie odbiorcą naszego listu i w jakiej relacji z nim pozostajemy.
3. Interpunkcja – powitanie: zasadą stosowaną przez wiele lat w korespondencji tradycyjnej tworzonej w języku polskim było zamykanie formuły powitalnej wykrzyknikiem (np. „Szanowna Pani!”) i zaczynanie pierwszego zdania listu wielką literą. Wpływ języka angielskiego przyniósł tu pewne zamieszanie – po formule powitalnej zaczęto stawiać przecinek (jako bardziej neutralny znak interpunkcyjny) i pojawił się problem ortograficzny: jak zaczynać pierwsze zdanie listu – wielką czy małą literą. Nie pora tu, by analizować wszystkie „za” i „przeciw”, dlatego radzimy: w listach elektronicznych, które rządzą się nieco innymi prawami (choćby ze względu na reguły edycji e-maili) nie ma przeszkód, by po formule powitalnej stawiać przecinek i pierwsze zdanie listu zaczynać małą literą. Zatem piszmy np.: „Szanowna Pani,/ zwracam się z uprzejmą prośbą...”; „Szanowni Państwo,/ chciałbym zgłosić swoją kandydaturę na stanowisko...” itp.
4. Interpunkcja – pożegnanie: zapewne dla wielu osób będzie to zaskoczeniem, ale zasady interpunkcyjne, jakie obowiązują przy kończeniu listu, mówią wyraźnie – po formule pożegnalnej, a przed podpisem nie stawiamy przecinka, podpis nadawcy listu zamieszczamy w następnej linijce, bez kropki. Zatem powinniśmy pisać np.: „Z poważaniem/ Jan Kowalski”; „Z pozdrowieniami/ Anna Kozioł”; „Pozdrawiam/ Andrzej Trąbka” itp.
Tym, którzy chcieliby wiedzieć więcej na temat poprawności językowej i grzeczności w korespondencji, polecamy m.in. książkę M. Marcjanik „Mówimy uprzejmie”. A my do tematu jeszcze zapewne nie raz wrócimy.

piątek, 16 września 2011

Przecinek zgubiony w biegu

Dziś biegać jest nie tylko zdrowo, ale i modnie – społeczny trend wykorzystują więc rozmaite firmy, instytucje (niekoniecznie z branży sportowej), a nawet politycy i urzędnicy, biegiem promujący np. miasta czy wydarzenia. Tak jest np. w przypadku cyklicznej (organizowana od 2009 roku) imprezy biegowej pt. „Biegnij Warszawo” – jeśli wierzyć jej organizatorom: największego tego typu biegu w Polsce (więcej tutaj).
Nie mamy nic przeciwko bieganiu, ale nie podoba nam się błąd w nazwie imprezy „Biegnij Warszawo”. Organizatorzy tej akcji, chyba w biegu właśnie, zapomnieli o przecinku, który powinien oddzielać wołacz od poprzedzającego go czasownika. W „Słowniku ortograficznym PWN” (więcej tutaj) czytamy przecież: „Wyrazy i wyrażenia niebędące częściami zdania (tzw. wyrazy poza zdaniem) zawsze wydzielamy przecinkami. Są nimi (...) [m.in.] wyrazy w wołaczu”. I to, dodajmy, niezależnie od szyku wyrazów w zdaniu (wołacz może zaczynać zdanie bądź je kończyć, może też zostać użyty w środku zdania – zawsze należy go oddzielić od reszty wyrazów, np.: „Biegnij, Warszawo”, „Warszawo, biegnij”, „Biegnij, Warszawo, byle szybko”). Owszem, zasada ta nie obowiązuje, jeśli po czasowniku użytym w trybie rozkazującym stoi wykrzyknik (wtedy byłoby np. „Biegnij! Warszawo!”) albo (przy zmianie szyku wyrazów) wykrzyknik postawiono po wyrazie użytym w wołaczu (np. „Panie Kaziu! Niech pan się zatrzyma!” – by uciec już od nazwy imprezy).
Biegnij Warszawo” w tym roku odbywać się będzie po raz trzeci. Nazwa biegu utrwaliła się w społecznej świadomości do tego stopnia, że kwestia, czy jest błędna, czy nie, zaczyna budzić wątpliwości (polecamy odpowiedni post w portalu GoldenLine). A przecież zawiera błąd oczywisty, taki, do wykazania którego nie trzeba prowadzenia żmudnych studiów czy zamawiania opinii specjalistów. Dlatego, organizatorzy wydarzenia, lepiej zatrzymajcie się w biegu, zamiast narażać się na krytykę, choćby to miała być „tylko” krytyka językoznawcza.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Jeden i pół (rodzaju gramatycznego)

Twórcy polskiej strony WWW gry „Minecraft” chwalą się, że odnieśli sukces w sprzedaży. Z tej okazji popełnili tekst pt. „Półtorej miesiąca – pół miliona sprzedanych!”. I choć gratulujemy marketingowcom „Minecrafta” tak doskonałych wyników, to nie możemy nie zauważyć, że ich euforia jest na bakier z poprawnością językową.
Od razu zaznaczmy, że „półtorej miesiąca”, „półtorej tygodnia”, „półtorej roku” itp. to błędy coraz bardziej powszechne i zwykle wcale nie stowarzyszone z zachwytem, który mógłby choć po części usprawiedliwiać taką pomyłkę. „Półtorej” (bo już nie wypierane zewsząd „półtora”) w świadomości językowej sporej części mówiących i piszących po polsku to wyraz, który ma jednakową postać, niezależnie od tego, z jakim rzeczownikiem jest używany. Być może rację ma Maciej Malinowski, autor felietonów językowych z tygodnika „Angora” (więcej tutaj), który wskazuje, że mechanizm tego błędu może wiązać się z analogią do zaimka „która” (w dopełniaczu: „której”). Jeśli tak by rzeczywiście było, to „półtora” odczuwane jako słowo rodzaju żeńskiego w postaci mianownikowej, zyskuje, w mniemaniu sporej grupy użytkowników polszczyzny – dla doprecyzowania cząstkowości zawartej w znaczeniu tego wyrazu – postać niby-dopełniacza „półtorej”. (Dopełniacza, czyli tego przypadka, który występuje w konstrukcjach składniowych podkreślających część jakiejś całości; dodajmy jednak: część nieskonkretyzowaną bliżej, jak np. w zdaniach „Daj mi chleba” czy „Napił się mleka”, więc w przypadku „półtora” konstrukcji zupełnie nieuzasadnionej). Nie mamy pewności, czy taki jest właśnie tok myślenia mówiących i piszących o „półtorej metra”, „półtorej zadania” czy „półtorej kilograma” itp. Wiemy natomiast, że jest to tok rozumowania błędny.
Przypomnijmy: liczebnik „półtora” (podobnie jak „pół”) nie odmienia się przez przypadki, więc stanowi wyjątek w swojej kategorii gramatycznej. Jednak „półtora” odmienia się przez rodzaje – a może lepiej: występuje w dwóch rodzajach gramatycznych:
- forma męska i nijaka: półtora (np. półtora roku, półtora miesiąca, półtora zadania, półtora kilograma itp.)
- forma żeńska: półtorej (np. półtorej godziny, półtorej sekundy, półtorej mili, półtorej szklanki itp.).
Wracając do „Minecrafta” – na stronie gry w zakładce „Czym jest »Minecraft«?” czytamy: „Kończąc, chciałbym dodać, że Minecraft należy do tych gier, które albo się lubi albo się ich nienawidzi” (zdanie poddaliśmy korekcie ;-) ). No cóż, ani nie lubimy, ani nie nienawidzimy, co nie znaczy, że pewne rzeczy (czyt. słowa, związki wyrazowe, zdania) pozostaną dla nas obojętne.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Przesyłka jest, ale destynacja... się zgubiła

Jeszcze do niedawna, jeśli nie udawało się uzgodnić danych adresata jakiejś przesyłki pocztowej czy kurierskiej, wracała ona do nadawcy z pieczątką „Adresat nieznany”. Ponieważ jednak dziś nastały czasy powszechnej (by nie rzec: globalnej) wymiany wszystkiego co stare na nowe, a dotyczy to także słów (rzeczywistość języka odzwierciedla wszak prozę i poezję życia), to i dawne pieczątki muszą odejść do lamusa. Dziś bowiem nieznany nie jest już adresat, ale jego... destynacja.
Oto śledząc słowo „destynacja” w internetowej wyszukiwarce, znaleźliśmy jakże dramatyczną historię przesyłki z meblami. Opowieść snuje adresatka owej przesyłki (nick: dida35), która ma dylemat prawny (w związku z tym swoją historią urzeka czytelników forum prawnego właśnie). W skrócie: dida35 kupiła meble, chciała je dostać jak najszybciej, kurierzy pomylili przesyłki, ona podpisała odbiór paczki, bo rozmiary przesyłki się zgadzały, i teraz ma problem. I pisze (zachowujemy błędy oryginału): „Generalnie, jestem ciekawa czy mam do czegos prawo biorac pod uwage sytuacje w ktorej sie znalazlam, czyli wydluzony czas realizacji o 2 tygodnie i pomylka firmy kurierskiej w destynacji przesylki? I jak powinnam sie zachowac aby wyjsc z sytuacji obronna reka”.
Niestety, nie wiemy, jaki był koniec tego niedawno rozgrywającego się dramatu (opowieść kończy się, jak każda dobra literatura, w takim momencie, który pozwala czytelnikowi dopowiedzieć sobie różne zakończenia – dida35 oznajmia: „sprawa jest w toku i narazie nadal czekam na swoja przesylke”). Dlatego pozostaje nam zająć się słowem „destynacja”.
Warto wiedzieć, że modne dziś, zwłaszcza w kontekstach turystycznych, słowo, kiedyś istniało w polszczyźnie. Zapożyczone z łaciny (łac. destinare w jednym ze swych znaczeń to „wyznaczyć, oznaczyć, ustalić; jako cel oznaczyć”) było synonimem wyrazu „przeznaczenie”. Joachim Lelewel pisał np. w jednym ze swoich listów: „W trzech pokojach trzy stoliki z bostonem, jeden pokój destynowany dla młodzieży”, a Adam Naruszewicz stworzył takie zdanie: „Dwaj młodsi bracia […] destynowani byli do stanu duchownego”. „Destynacja” i pokrewne jej słowa była raczej rzadka w polszczyźnie, a całkiem wyszła z użycia na początku XIX w. Wyparły ją słowa rodzime bądź – odczuwane jako bliższe polszczyźnie – słowa prostsze czy precyzyjniejsze. Co może być ciekawe w kontekście przywołanej na początku tego posta historii meblowej przesyłki, było (i jest nadal) w języku polskim słowo „destynator”, oznaczające odbiorcę towaru, osobę będącą adresatem przesyłki.
Dziś – wracająca i tym razem modna – „destynacja”, zapożyczona z języka angielskiego, to zwykle „cel podróży”, „kierunek turystyczny”, „region atrakcyjny turystycznie, będący celem wycieczek”. Jest portal „Destynacje europejskie” (zob. tutaj), gdzie „destynacje” to „atrakcje turystyczne”. Linie lotnicze, biura podróży, organizacje turystyczne kuszą „nowymi/ atrakcyjnymi/ egzotycznymi destynacjami”. W Wikipedii (zob. tutaj) można przeczytać, że „destynacja” to jeden z najważniejszych terminów obowiązujących w turystyce.
Jak pokazuje przywołany wątek z forum prawnego – destynacja staje się też po prostu synonimem adresu, miejsca/ osoby przeznaczenia, celu. Słowo to z języka środowiskowego wkracza w język potoczny, wypierając z niego proste i bardziej jednoznaczne wyrazy.
Czyżbyśmy więc niedługo zamiast „cel wypowiedzi” mieli mówić „destynacja wypowiedzi”? Zamiast „kierunek rozwoju” – „destynacja rozwoju”? Zamiast „udałam się w długą podróż” – „mam za sobą długą destynację”? A zamiast „wpisz mi swój adres, wyślę ci widokówkę” – „wpisz mi swoją destynację”?...
Zrobiło nam się gorąco. Chyba popełniliśmy błąd. Nasz blog jest nie na czasie i nigdy nie będzie bił rekordów popularności. Teraz już wiemy dlaczego: wszystko przez zły tytuł. Powinniśmy go przemianować na „Destynacje polszczyzny” albo (bardziej ekspresyjnie): „Polszczyzno, jakie są twoje destynacje?”. Nie zrobimy jednak tego. Ta destynacja nie jest nasza.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Co do „odnośnie (do)”...

Ostatnio ZUS napisał do nas w te słowy: „Interwencję odnośnie przedstawionego sposobu korekty należy zgłosić do pok. XXX”. O piśmie przypomniała nam dzisiejsza wypowiedź redaktorki radia RMF Classic: „jeśli chcecie wiedzieć, gdzie najlepiej łapać stopa odnośnie do Krakowa, zajrzyjcie do dzisiejszego wydania »Gazety Wyborczej«”.
Zatem „odnośnie czegoś” czy „odnośnie do czegoś”? Od razu powiedzmy, że najlepiej byłoby pilnować się i eliminować z naszych wypowiedzi obie te nadużywane i nazbyt pachnące urzędowym stylem konstrukcje. Jest przecież zwykłe, a bardziej (!) poprawne „co do”, są wreszcie dłuższe sformułowania, np.: „w związku z czymś”, „w stosunku do czegoś”, „jeśli chodzi o coś”, „w sprawie czegoś”, „co się tyczy czegoś”. Jeśli tak będziemy mówić/pisać, na pewno nie popełnimy błędu, a przy tym będziemy spokojniejsi.
A wracając do przysłówka „odnośnie” – językoznawcy wciąż bronią (choć, przyznajmy to, coraz słabiej – zob. wątek w Poradni językowej PWN) poprawności konstrukcji „odnośnie do czegoś”, tłumacząc to pochodzeniem słowa „odnośnie”. Przysłówek ten ma bowiem swój źródłosłów w czasowniku „odnosić się do czegoś”, zatem skoro powiemy np. „A teraz odniosę się do Państwa pytania (...)”, nie zaś „odniosę się Państwa pytania”, to i podobnie powinniśmy mówić, gdy używamy konstrukcji z wyrazem „odnośnie”, stosując go tylko w połączeniu z przyimkiem „do”.
Użytkownicy języka polskiego częściej jednak wykorzystują w swoich wypowiedziach konstrukcję „odnośnie czegoś” i zapewne z czasem i ona zostanie uznana za poprawną. „Odnośnie czegoś” broni się większą prostotą składniową, przez co sformułowanie to dalsze jest od stylu oficjalnego i coraz powszechniej odczuwane jako lepsze. Jest w tym pewna logika, którą jesteśmy skłonni uznać.
Jaki z tego płynie wniosek? Dość optymistyczny: język ciągle się zmienia, a o zmianach często decydujemy właśnie my, zwykli użytkownicy polszczyzny. I choć może to być pocieszające dla wielu chcących mówić nie tylko poprawnie, ale i pięknie, to pamiętajmy o starej, powtarzanej kiedyś przez dziennikarzy zasadzie „z głowy, czyli z niczego”. Lepiej sprawdzić i upewnić się, niż żałować.
A konstrukcją „odnośnie (do)” lepiej nie zaprzątajmy sobie głowy – przyzwyczajmy się do synonimicznych i, jak wcześniej wykazaliśmy, lepszych sformułowań.

środa, 10 sierpnia 2011

Brzydkie słowo na „p”

O czasowniku „posiadać” już trochę pisaliśmy, wytykając błędy urzędnikom (zwrot „posiadać wiedzę – więcej tutaj). Teraz wypada nam napisać o nim raz jeszcze, tym razem wskazując na potknięcia stylistyczne zwykłych użytkowników języka, zwłaszcza właścicieli lokali i sprzedawców. Piszemy „zwłaszcza”, bo właśnie ogłoszenie jednego z lokali przypomniało nam o tym „palącym” (nomen omen – zob. niżej) problemie językowym.
Otóż wspomniany lokal na krakowskim Kazimierzu przyciąga ogłoszeniem powieszonym na drzwiach „Posiadamy pomieszczenie dla palących”. Przeczytaliśmy, pogratulowaliśmy w duchu i... wybraliśmy inne miejsce konsumpcji. A potem wróciliśmy do komputera i oto, co znaleźliśmy.
Jedna z firm sprzedających odzież sportową reklamuje damską kurtkę „kurtka posiada wentylację w rękawach”, co więcej, ta sama kurtka „posiada kryte kieszenie zewnętrzne”. Firma XYZ specjalizująca się w rekrutowaniu pracowników głosi na swojej stronie WWW: „XYZ posiada specjalizacje stanowiskowe i branżowe”. „Nowoczesna organizacja”, która „posiada wieloletnie doświadczenie i wiedzę”, a zajmuje się sprzątaniem i ochroną obiektów i osób”, chwali się: „posiadamy grupy interwencyjne, które w razie konieczności wspomagają nasze służby porządkowe”. Z kolei przedsiębiorstwo trudniące się handlem częściami samochodowymi i wyrobami stalowymi głosi „posiadamy na sprzedaż”. Przedsiębiorstwo, które w marcu br. dostało certyfikat ISO, dało taki nagłówek informacji zamieszczonej w dziale Aktualności: „Posiadamy system zarządzania jakością w spawalnictwie ISO 3834-2!”. Na stronie powroty.zielonalinia.gov.pl (tutaj) możemy przeczytać w dziale FAQ nagłówek powtarzającego się problemu emigrantów: „Co zrobić, jeśli nie jestem pewny, czy posiadam obywatelstwo polskie?”...
Przykłady można mnożyć, mamy (bo przecież nie: posiadamy!) ich na pęczki.
Co z nich wynika? Że coraz mniej rozumiemy znaczenie czasownika „posiadać”, traktując go jako dokładny synonim słowa „mieć”. Tymczasem nie są to wyrazy równoznaczne. Jak głosi „Słownik języka polskiego” PWN, posiadać to „mieć coś jako swoją własność, być właścicielem czegoś, zwykle mającego dużą wartość materialną, np. nieruchomości, ziemi, zasobów pieniężnych itp.”. Zatem najprościej rzecz ujmując, czasownik posiadać odnosimy do tego, co jest materialne, co nabyliśmy na własność. Ani do wiedzy i doświadczenia (te można ewentualnie „posiąść”, ale wtedy oznacza to „zdobyć”, a nie: „mieć”), ani do specjalizacji, ani do zespołów pracowników, ani do obywatelstwa, ani do innych rzeczy (zgrabna figura, proporcje, właściwości, funkcje...) czasownik „posiadać” nie przystaje. I jeszcze jedno: posiadać może, nie zaś kurtka, rower czy torebka.
Zapewne u genezy problemu z czasownikiem „posiadać” leży zamiar unikania powtórzeń nazbyt częstego w polszczyźnie „mieć”. Współcześnie jednak ta chlubna skądinąd tendencja do usuwania niezręczności stylistycznej doprowadziła nas do nadużywania słowa „posiadać”, w dodatku w niewłaściwym znaczeniu.
Pozostaje nam Państwa uczulić na ten błąd językowy i zachęcić do uważniejszego dobierania słów. A wtedy, kto wie, kurtka, która ma wentylowane rękawy, być może sprzeda się lepiej niż ta, która posiada wentylację? Jedna jest pewne: potencjalnym klientom łatwiej będzie przebrnąć przez krótszy i prostszy tekst reklamowy.

czwartek, 28 lipca 2011

Niegrzeczna korespondencja

Dziś już coraz rzadziej wysyłamy listy pocztą tradycyjną – do okienka pocztowego oprócz pism urzędowych i formalnych (umowy, zawiadomienia, faktury) trafiają jeszcze tylko zaproszenia i widokówki z wakacyjnych wyjazdów (choć i te ostatnie wypierają często SMS-y i MMS-y). Tym bardziej więc powinniśmy zwracać uwagę na to, co wpisujemy na kopercie czy pocztówce po stronie adresata, i nie chodzi tu wcale o adres, ale o poprzedzającą go formułkę grzecznościową. Tę formułkę, która jest skrótem wyrażeń „Szanowna Pani”, „Szanowny Pan” czy „Szanowni Państwo” (choć można ten zbiór uzupełnić o bardzo rzadkie, ale możliwe formy „Szanowne Panie” czy „Szanowni Panowie”).
Widywany najczęściej na kopertach skrót Sz. P. jest niepoprawny – albo lepiej: nie spełnia norm grzeczności językowej. W intencji nadawców ma bowiem zastąpić kilka różnych pod względem rodzaju i liczby gramatycznej form, nie wskazując jednak wyraźnie, o którą z tych form chodzi. Nie jest zatem jednoznaczny, kłóci się z tendencją do precyzji w formułowaniu komunikatów (jedna z czterech tendencji decydujących o rozwoju języka). Owszem, uściśla go następująca po nim nazwa adresata (Anna Kowalska będzie Szanowną Panią, Krzysztof Nowak – Szanownym Panem, zaś Jadwiga i Jan Kozłowscy – Szanownym Państwem), ale z poprawnościowego punktu widzenia nie jest to argument wystarczający. Prawidłowe skróty to: Sz. Pani, Sz. Pan, Sz. Państwo (i ewentualnie: Sz. Panie, Sz. Panowie). Tylko tak pisząc, będziemy w zgodzie z normą i z grzecznością językową.
Przy okazji kilka słów poświęcić wypada korespondencji adresowanej do małżeństw i niepoprawnym formom w rodzaju: Anna i Jan Kowalski czy Maria i Grzegorz Stankiewicz. Jak już pisaliśmy nie raz: język polski jest językiem fleksyjnym, odmianie podlegają też zatem nazwiska. Formy Anna i Jan Kowalski są złe przede wszystkim dlatego, że mylące – logicznie myślący użytkownik języka zapyta bowiem od razu: „No tak, Jan jest Kowalski, ale jak wobec tego nazywa się pani Anna?”. Zatem tylko: Anna i Jan Kowalscy, Maria i Grzegorz Stankiewiczowie, Katarzyna i Krzysztof Nowakowie, Zuzanna i Zbigniew Stypułowie, Jadwiga i Jędrzej Kozłowscy itp. O pierwszeństwie imienia kobiety przed imieniem mężczyzny pisać już chyba... nie wypada.
Wiedza o tym, jak adresować listy, przydaje się nie tylko w naszych prywatnych relacjach, ale też – w stosunkach służbowych (firmowe życzenia świąteczne, zaproszenia na imprezy firmowe, listy gratulacyjne itp.). Nie jest to wiedza trudna, wystarczy zapamiętać kilka zasad, by naszą korespondencją nikogo nie urazić. Choćby ta korespondencja była czymś rzadkim i jedynie „odświętnym” – a może właśnie: przede wszystkim dlatego.

PS Polecamy wszystkim znakomitą książkę na temat grzeczności językowej wydanej przez WN PWN: Małgorzata Marcjanik „Mówimy uprzejmie”, Warszawa 2009.

wtorek, 26 lipca 2011

Nalewkowe a propos

Analizując kiedyś różnego rodzaju nazwy firm i zakładów usługowych, osobny wątek poświęciliśmy „Życzliwej aptece”, czyli jednemu z wielu ostatnio przykładów niepoprawnego nazewnictwa (o tym, dlaczego niepoprawnego, przeczytają Państwo tutaj). Teraz „Życzliwą aptekę” przypomniał nam wyciągnięty ze starego zeszytu przepis na... nalewkę malinową.
Otóż dawno, dawno temu, kiedy odkryto nie tylko walory smakowe, ale i zdrowotne nalewek (w języku staropolskim zwanych m.in. nastojkami), miejsce, w którym napoje te przechowywano i w którym spokojnie dojrzewały, by zyskać najlepszy aromat, smak i kolor, nazywano często apteczką przyjemną. Apteczka przyjemna, by takową pozostać nie tylko z nazwy, musiała być skrzętnie zamykana na klucz, żeby spragnieni trunków domownicy przedwcześnie nie zepsuli całej przyjemności delektowania się nastojkami i nie wypili ich przed czasem. W spiżarce pełnej nalewek przyjemności czerpać można było z samych obietnic składanych przez nazwy trunków – taka choćby żenicha, która miała sprawić, że gospodarz mający pannę na wydaniu znajdował wśród starających się o jej rękę tego odpowiedniego (czytaj: który godził się na zaproponowane mu warunki) i jedynego. Takie nazwy nastojek, jak malinówka, jeżynówka, orzechówka, śliwówka, tarninówka itp., przywoływały lato, słońce, smaki i aromaty ciepłych dni. Co dopiero, gdy butelkę otwarto i wspomnienia zamieniały się w smakowo-wonną realność!
Odbywające się dziś konkursy i turnieje nalewek napawają optymizmem. Tak jak nie zginęła sztuka przyrządzania nalewek, tak i zadziwia wciąż pomysłowość w nadawaniu tym trunkom pięknych nazw. No bo co powiedzą Państwo na Pieśń sosny czy Siedem sił? Prawda, że niejeden copywriter mógłby pozazdrościć?
Sezon nalewek w pełni. Dlatego zdecydowanie głosujemy na apteczkę przyjemną, a odwracamy się od apteki życzliwej. W tej pierwszej nazwie nic nam nie zgrzyta, tej drugiej daleko od piękna i prawdy słowa.

PS A jak Państwo nazywają malinówkę?

środa, 20 lipca 2011

Łacina daleko od kuchni (cz. 2)

W serialu pt. „Biuro” („The Office”) jedną z charakterystycznych cech głównego bohatera – szefa firmy – jest uwielbienie, jakim darzy łacińskie sentencje. Szef wplata co i rusz do swoich wypowiedzi słowa, zwroty i zdania łacińskie, przy czym wtrąceń tych nie zawsze używa zgodnie z ich prawdziwym znaczeniem, co daje doskonały efekt komiczny. Choćby taki przykład: „Pracujemy dobrze, cogito ergo sum, naszego oddziału nie zamkną”.
Skoro w każdej fikcji jest ziarno prawdy, to i w takich serialowych cytatach znaleźć można ślady powielanych powszechnie błędów językowych związanych właśnie z niewłaściwym rozumieniem łacińskich słów/zdań, a jednocześnie – z aspiracjami do tytułu mistrza pięknej, bo uczonej mowy. Jak często zdarza nam się słyszeć, np. przy składaniu życzeń odpowiedzi w rodzaju „I vice versa, kochana, vice versa!”. A przecież po łacinie vice versa to „odwrotnie”, nie zaś „wzajemnie”, jak sądzą niektórzy. Poprawnie zatem będzie np. „Zmiana z silnika spalinowego na elektryczny lub vice versa następuje w kilka sekund” czy „Tekst i tło powinny ze sobą kontrastować (jasny tekst na ciemnym tle i vice versa)”, ale nie należy na wyznania w rodzaju „Lubię cię” czy na życzenia „Wesołych świąt” lub „Miłego dnia” odpowiadać „I vice versa”, jeśli nie chcemy narazić się na śmieszność.
Słyszymy/widzimy błędnie używane nomen omen – jako „nawiasem mówiąc”, zamiast poprawnego „imię-wróżba” (imię, które jest znakiem). Przykłady złego użycia: „Właśnie, dla Ciebie nie jest ważne, czy ktoś ma rację, a nie twierdzę, że mam (nomen omen, nie wiedziałem, że masz jakiś udział w wymienionych markach), tylko KIM ten ktoś jest”. „Lepiej dobrze zrobić powoli, niż na siłę zdążyć w terminie... nomen omen także w grach komputerowych to ma zastosowanie”. „Chciałbym jednak mocno podkreślić, że czerń na nowoczesnych monitorach jest bardzo głęboka i jedynie w ekstremalnych przypadkach, nomen omen zastosowaniach nieprzewidzianych do techniki LCD, da się dopatrzyć niedoskonałości”. Albo taki dziwoląg: „Tak jak quasirunicznym był Armanen Futhark Guido von Lista (nomen omen stworzony stricte do celów okultystycznych)”. Poprawne użycie nomen omen to na przykład: „W pożarze zginął Andrzej, nomen omen Ogienek”.
I jeszcze taki „drobiazg” ortograficzny – łacińskie ex aequo (czyli: na równi), które zapisywane bywa jako ex equo (czyli: z konia). Przykłady to choćby werdykt 42. Festiwalu Małych Form Teatralnych, gdzie w kategorii Poezja recytowana mamy: „II miejsce – ex equo: * A. Wieczorek »Paw Królowej« i * A. Krewniak »O Tosi, o Baranku i mysim ogonku«" albo tytuł artykułu z serwisu platine.pl: „Jolie i Parker ex equo. Najlepiej zarabiające aktorki” czy wreszcie tytuł z portalu wyborcza.biz – „Przychodzi baba do lekarza. I miejsce ex equo w konkursie na komiks ekonomiczny” (więcej tutaj).
Julian Tuwim stworzył kiedyś listę popularnych łacińskich sentencji przetłumaczonych „fonetycznie” na język polski. Nasza ulubiona to „Alea iacta est — ale, jak tam jest?”. Zamierzony przez poetę komizm językowy to dziś klasyk, którym delektują się erudyci. Co innego dzieje się dziś choćby na internetowych forach: króluje tam bowiem komizm językowy, którego nikt nie zamierzał, a co gorsza – niewielu jest go świadomych. A to już nie jest lingua latina, to najwyżej lingua... latrina.

PS O nota bene/notabene napiszemy innym razem.

czwartek, 14 lipca 2011

Łacina daleko od kuchni (cz. 1)

W mediach trwa dyskusja na temat listy lektur szkolnych. Dyskusję toczy dwóch pisarzy: Janusz Rudnicki i Jerzy Pilch (więcej tutaj) i choć nie jest to temat z pierwszych stron gazet, to temperatury odmówić mu nie można. Nie chcemy wdawać się w spory, kto i dlaczego ma rację, a kto tej racji ma mniej lub nie ma jej w ogóle. temat jest bowiem ciekawy, ale słabo wpisuje się w listę zagadnień tego bloga. Dyskusję przywołujemy wszak z jednego powodu: w swoim ostatnim felietonie Janusz Rudnicki przypomniał nam o dziwnych czasem losach łacińskich wyrażeń, cytatów czy sentencji, które to powiedzenia przeniknęły do polszczyzny i tu zyskały nową formę lub nowe znaczenie. Postanowiliśmy zatem omówić kilka z takich łacińskich zdań i związków wyrazowych (wkrótce będzie zatem o notabene, o nomen omen czy o vice versa), a na pierwszy ogień weźmiemy przywołany przez Rudnickiego cytat z Jana Husa.
Rudnicki pisze: „Jeden czort wie, dlaczego u nas O, sancta simplicitas! zwykło się tłumaczyć jako »O, święta naiwności!«. Kiedy najzwyczajniej idzie tu o prostotę, tę mocno spowinowaconą z prostactwem”. Pisząc to, ma rację, choć niezupełną.
Przywołajmy kontekst: zdanie O sancta simplicitas! wypowiedział Jan Hus, widząc chłopa dokładającego drew do stosu, na którym miał zostać spalony ojciec husytyzmu (więcej tutaj). Wydarzenie to zresztą niedawno miało swoją rocznicę (Husa spalono 6 lipca 1415 roku).
Simplicitas to w języku łacińskim „prostota, skromność, otwartość, naturalność, szczerość” („Słownik łacińsko-polski", PWN, Warszawa 1988). Nie jest to zatem naiwność, ale nie jest to też ta prostota, której blisko byłoby prostactwu! Husowi chodziło w tym okrzyku o prostotę oznaczającą działanie bez komplikowania go sobie zbytnim rozważaniem wszelkich „za” i „przeciw”, „skąd" i „dokąd", „dlaczego" i „po co". Tej prostocie blisko jest do cnoty chwalonej w Nowym Testamencie: prostota serca pozwala maluczkim przychodzić do Boga, a Ojcowie Kościoła mówili o simplex dives, czyli „bogatej prostocie”, kryjącej w sobie wielkość rzeczy, będących dziełem Boga (więcej tutaj). Hus w swoim zawołaniu zawarł zatem aluzję, ironiczną zapewne, do owej prostoty.
Zobaczmy zresztą do innych języków – tam zdanie O sancta simplicitas! tłumaczy się właśnie jako „O święta prostoto!”. Tak jest chociażby w czeskim (Svatá prostoto!, a nie: Svatá naivnosti!), węgierskim (zobacz tutaj), rosyjskim (zobacz tutaj), angielskim (zobacz tutaj) czy francuskim (tutaj).
Pewnie Polacy nie zmienią już tłumaczenia sentencji Jana Husa – zdanie to choć czerpane z łaciny, jednego z języków martwych, zyskało w polszczyźnie nowe własne życie. Czy to dobrze? W podobnych przypadkach namawialibyśmy Państwa raczej do myślenia niż do prostoty serca. I do tego namawiać będziemy konsekwentnie, m.in. w ramach cyklu postów poświęconych zdaniom i wyrażeniom czerpanym z łaciny.

czwartek, 7 lipca 2011

Optymalnie? Nie, znacznie lepiej!

I znów dopadło nas słowo. Słowo, które odklejane jest od znaczenia, ale sprytnie, bo w imię respektowania norm gramatycznych. Chodzi o przysłówek optymalnie i przymiotnik optymalny, optymalna, optymalne.
Czytamy np.:
„Jaką najoptymalniejszą trasę wybrać na dojazd do pracy?” (forum Bikeholicy.pl).
„Jak najoptymalniej nieodpłatnie przekazać działkę swojemu dziecku?” (serwis Poradaprawna.pl).
„Jak najoptymalniej obliczyć sumę cyfr danej liczby?” (Digipedia.pl).
„Zastanawia mnie najbardziej optymalny dla mięśni ruch podczas jakiegokolwiek ćwiczenia” (serwis Sfd.pl).
„Podział smoków faworyzujący małe ilości smoków jest jeszcze mniej optymalny” (forum Reddragon.pl).
„Im problem był bardziej skomplikowany (przedstawiany jako skomplikowany), tym podejmowane decyzje były gorsze i mniej optymalne” (serwis Sekcja8).
„W rzadkich przypadkach zwierzęta mogły spawnować się na mniej optymalnym terenie, np. w głębokiej wodzie albo stokach, gdzie miały trudności z wydostaniem się z nich” (serwis Polishthehunter.pl/).
Czytamy i myślimy: przecież słowo optymalny oznacza „najlepszy, najkorzystniejszy”. Wywodzi się z łaciny, gdzie przymiotnik optimus był stopniem najwyższym od nieregularnie stopniującego się przymiotnika bonus. Bonus to dobry, melior – lepszy, zaś optimus właśnie najlepszy. Skoro zatem optymalny zgodnie z etymologią jest najlepszy, to to, co określamy jako optymalne, nie może być najlepsze mniej lub najlepsze bardziej (najkorzystniejsze mniej lub najkorzystniejsze bardziej), tak jak zwycięzca nie może być mniej zwycięzcą ani bardziej zwycięzcą, bo albo zwycięzcą jest, i wtedy w danej klasyfikacji to on właśnie jest najlepszy, albo zwycięzcą nie jest, i wtedy go tak nie nazywamy, bo miano to należy się komuś innemu.
Optymalnie i optymalny zatem się nie stopniują, znaczenie tych słów zawiesza gramatyczne reguły stopniowania, nie pozwala ich zastosować. Sens wyrazów optymalny i optymalnie opiera się na informacji o stopniu najwyższym właśnie, jest synonimem „najlepszości” w czystej postaci, która już bardziej najlepsza być nie może, a z kolei czynienie jej mniej najlepszą, to wprowadzanie do języka nielogiczności.
Piszmy zatem dobrze: optymalna trasa, optymalnie obliczyć, optymalny ruch... Lepiej po prostu napisać się tego nie da. A gorzej... pisać nie warto.

środa, 6 lipca 2011

Kochajmy dzieci!

Każdy z nas ma inny poziom wrażliwości językowej, więc każdego z nas coś innego będzie bulwersować i coś innego będzie mu obojętne. Dodajmy, że nie chodzi tu o ewidentne błędy językowe (w rodzaju np. tacierzyństwa – o tym obiecujemy jeszcze napisać!; poszłem, wziąść, standartów itp.), ale o słowa poprawne, choć z różnym natężeniem lubiane (bądź znienawidzone) przez różnych użytkowników polszczyzny.
Takie choćby pieniążki, wywołujące zgrzytanie zębów i obrzydzenie u jednych, a rozanielające drugich i będące dla nich znakiem spoufalenia z rozmówcą. Albo – bardziej niby neutralna – aplikacja, dla której założona została nawet specjalna grupa na Facebooku (chodzi o rugowanie z polszczyzny słowa aplikacja używanego w znaczeniu „podanie o pracę” jako niepotrzebnej pożyczki z języka angielskiego; więcej tutaj).
Nam zgrzytają zęby (same!), gdy słyszymy/czytamy słowo dzieciaki, które zyskało na popularności chyba dzięki Jurkowi Owsiakowi i nagłaśnianym medialnie finałom Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Dziś o dzieciakach nie dość że mówi się dużo (o wiele więcej niż o dzieciach), to w dodatku coraz częściej używa się tego słowa w neutralnym znaczeniu, bez zwracania uwagi na tradycyjną funkcję przyrostka -ak. Tymczasem ten przyrostek ma wyraźne zabarwienie ekspresywne, które sprawia, że gdy ktoś mówi dzieciak, to:
• ma na myśli urwisa
• odnosi się raczej do dziecka już starszego (w typie starszaka właśnie), którego inne działania mają charakter zaplanowany rozumowo
• mówi o dziecku lekceważąco.
Zatem o ile możemy zrozumieć jeszcze autorów zgrabnie rymujących się i jawnie żartobliwych haseł w rodzaju „dzieciaki-sieciaki”, „dzieciaki-słodziaki” czy „dzieciaki-bystrzaki”, to już zdania typu „Dzieciaki chore na białaczkę” wywołują w nas bunt i chęć surowego rozprawienia się z wrażliwymi inaczej autorami takich tekstów. Dlatego zgodnie z tytułem tego posta apelujemy do Państwa: kochajmy dzieci – i nie mówmy o nich źle.

czwartek, 30 czerwca 2011

Zagadkowa lustrzanka

Dziś mamy dla Państwa językową łamigłówkę:
„Aparat zaskoczył nas pozytywnie, nie pozostawiając jednocześnie suchej nitki na koncepcji taniego profesjonalnego narzędzia”.
Czekamy (do 15 lipca) na odpowiedzi na pytanie: „Co autor zdania miał na myśli?”. Najciekawszy pomysł... nagrodzimy! Oczywiście: książką. Odpowiedzi prosimy wpisywać jako komentarze do tego posta.
Pełny tekst, z którego cytujemy naszą łamigłówkę, znaleźć można pod tym linkiem.

wtorek, 28 czerwca 2011

Przekonuje, bo uważa. Tak naprawdę: mówi

Pracując przez lata z młodymi (a raczej: uczącymi się) dziennikarzami, zauważyliśmy powszechną już manierę przy cytowaniu wypowiedzi: okraszanie cytatów niepasującymi wcale do kontekstu czasownikami („X przekonuje”, „Y uważa”, „Z uznaje...” czy nawet „A nawołuje” lub „B zapewnia” – w miejsce „mówi”, „powiedział”). Aspirujący do chlubnego dla nich miana reportera młodzi ludzie, uczeni w szkole/na studiach, że język polski nie lubi powtórzeń, dowolnie żonglują takimi słowami, jak np. „przekonywać”, „uważać”, „tłumaczyć”, „wyjaśniać”, „potwierdzać”, „twierdzić” itp., nie bacząc na ich znaczenie.
Zobaczmy na cytaty z jednego tylko tekstu:
1. „Dzięki budowie nowego [gmachu] studiowanie tego kierunku będzie możliwe – zachęca rektor”.
2. „To odpowiedź na zapotrzebowanie rynku – uważa rzecznik prasowy”.
3. „Dwa uniwersytety (ze Szwecji i Belgii) zadeklarowały chęć współpracy i zapewnienia nam swojej kadry naukowo-dydaktycznej – przekonuje rektor”.
Do czegóż rektor zachęca w zdaniu pierwszym? Owszem, w bardzo dużym domyśle do studiowania, ale w tym zdaniu nacisk położony jest nie tyle na zachęcanie, co na wskazanie faktu: gdyby nie nowy budynek, o studiach nie byłoby co marzyć, teraz budynek będzie, więc i nowy kierunek zostanie otwarty. To nie zachęta, to podanie informacji. Jeśli więc wzdragamy się przed „mówi”, możemy użyć w tym kontekście np. „informuje/ komunikuje/podaje do wiadomości” i nikt nie dopatrzy się w naszym tekście błędu.
Jakiż to własny punkt widzenia przedstawia rzecznik ze zdania drugiego? „Uważać” to przecież według słowników „być zdania, sądzić, mniemać, przypuszczać”, tymczasem nasz rzecznik nie podaje tu własnych sądów, nie przedstawia rozumowania (nieważne: zawiłego czy prostego), które jest jedną ze stron medalu, ale tak naprawdę przytacza twarde wyniki badań, które uczelnia wykonała i w efekcie których zdecydowała się otworzyć nowy kierunek.
A w zdaniu trzecim rektor raczej chwali się sukcesem niż przekonuje (w słowniku „przekonywać” to „dowieść słuszności, prawdziwości czegoś”). Jest skromny? To niech się nie chwali, a np. podkreśli czy wreszcie – powie, bo unikanie powtórzeń nie oznacza, że należy unikać danego słowa w ogóle! A przede wszystkim: nie oznacza, że możemy dowolnie czerpać ze słownikowych zasobów bez oglądania się na znaczeniowe ramy, które sytuują słowa w określonych kontekstach. I to właśnie chcieliśmy dziś Państwu wytłumaczyć, przytaczając przykłady, argumentując, a wreszcie – mówiąc (pisząc) :-).
PS O tym, że problem podnoszony w tym felietonie nie jest wadą tylko adeptów dziennikarstwa, można się przekonać, śledząc publikowane już w poważnych mediach artykuły. Przykłady: przekonywać w tekście z portalu Gazeta.pl czy z serwisu Se.pl; uważać w tekście ze strony Onet.pl; zapewnia i twierdzi w „Dzienniku Polskim” i wiele innych...

wtorek, 21 czerwca 2011

Coraz nam ciężej...

Od kilku dni redagujemy tekst, który przypomniał nam o częstym ostatnio problemie językowym: wypieraniu przysłówka „trudno” z jego tradycyjnych połączeń i zastępowaniu go przez synonim „ciężko”. Czytamy (i słyszymy): „ciężko coś stwierdzić”, „ciężko powiedzieć”, „ciężko w coś uwierzyć”, „ciężko dostrzec”, „ciężko się oprzeć wrażeniu”, „ciężko wyczytać”,..., a nawet – „ciężko jest przekazać swoje geny” czy „ciężko jest odbyć randkę” (!).
Z synonimami w języku jest tak, że rzadko bywają one swoimi dokładnymi odpowiednikami. Warto przypomnieć sobie tutaj inną nazwę synonimu – to wszak „wyraz bliskoznaczny”. Już samo to określenie wskazuje, że synonimy łączą jedynie bliskie związki, nie zaś tożsamość znaczeniowa. Synonimy są niby językowi bracia – trochę do siebie podobni, jednak mający zupełnie inną osobowość i wygląd. Zobaczmy na pierwsze z brzegu synonimy (cytuję za słownikiem synonimów z portalu Interia) popularnego przysłówka „bardzo”. „Bardzo” to zatem inaczej np.: wielce (powiemy, stylizując się na staroświecki ton „jestem wielce zobowiązany”, ale nikt nie powie: „to jest wielce drogie”), głęboko „głęboko wzruszony”, ale nie: „głęboko ładny”), okropnie („okropnie brzydki”, ale już nie: „okropnie piękny”!), diabelnie („diabelnie zimno”, ale już nie: „diabelnie się cieszę”, a przynajmniej nie w każdym kontekście), ciężko (tylko w kontekście choroby – „ciężko chory”, ale już nigdy np. „ciężko atrakcyjny”) itp.
Podobnie rzecz się ma z przysłówkami „ciężko” i „trudno”. Najprościej i najogólniej mówiąc: jeśli opisujemy wysiłek fizyczny („ciężko pracował”) lub psychiczny, w znaczeniu: odnoszący się do emocji („było mi ciężko znieść śmierć siostry”), możemy użyć przysłówka „ciężko”, jeśli natomiast mamy na myśli wysiłek (nazwijmy go mentalnym*), który można opisać też np. słowami „w sposób skomplikowany, niełatwo”, używamy słowa „trudno”.
Zatem: „trudno coś stwierdzić/ dostrzec/ odczytać”, ale: „ciężko harować/ biec (np. pod górę)/ chodzić (np. o silniku)” itp. Wystarczy to zrozumieć (a nie jest trudno!), by powiedzieć poprawnie. Bo choć życie bywa ciężkie, to jeszcze nie powód, żeby to ciągle podkreślać :-)

* Oczywiście zwrot „ciężko myśleć” każe wziąć w cudzysłów mentalność wysiłku. „Ciężko myśleć” (czyli powoli, opornie, w sposób wskazujący na niedostatek/brak inteligencji), podobnie jak „ciężki dowcip” (niezgrabny, toporny, przykry lub krzywdzący) zaliczmy więc do wyjątków potwierdzających naszą regułę :-)

środa, 15 czerwca 2011

Językowy savoir vivre

Dostaliśmy, jak zapewne wszyscy krakowianie, list od pana posła Łukasza Gibały. Poczuliśmy się ważni – list od posła na Sejm RP, jak stoi w podpisie, to nie byle co! W liście tym pan poseł grzecznie prosi nas o radę – co jak co, radzić przecież umiemy (vide: ten blog :-) ), więc czym prędzej wczytaliśmy się w treść.
Pan poseł z pokorą oznajmia, że potrzebuje m.in.: „wiedzy o tym, jakich zmian oczekujecie Państwo od nas parlamentarzystów”. Uff, a więc nie chodzi o pieniądze, ale o szlachetne pragnienie poznania, skonstatowaliśmy z radością.
Panie pośle (oraz: Państwo posłanki i posłowie, urzędniczki i urzędnicy, prelegentki i prelegenci, wykładowczynie i wykładowcy, księża i... eee, biskupi etc.), chcemy dać Panu radę, możemy dać Panu wiedzę. Może nie będzie to rada, o jakiej Pan pomyślał, pisząc swój list (a raczej: dyktując go swojemu asystentowi/asystentce), będzie to wszak rada cenna. Chcemy mianowicie powiedzieć Panu, że forma listu/przemowy/prośby, w której używa się oficjalnej i dyktowanej grzecznością formy adresatywnej „Państwo” zobowiązuje. Słowo „Państwo” ma bowiem określoną łączliwość i nierespektowanie tej zasady trąci nonszalancją, by nie rzec: buractwem.
By normom językowego savoir vivre’u stało się zadość, wyraz „Państwo”, zwłaszcza w oficjalnych pismach/przemowach, ogólnie: wypowiedziach, łączymy z czasownikami w 3 os. l. mn. Tylko takie bowiem połączenia wskazują na szacunek do odbiorcy, na dystans do niego stosowny właśnie w oficjalnych sytuacjach, kiedy mamy przed sobą (a przynajmniej: przed oczyma swojej wyobraźni) szerokie audytorium, z którym nie łączą nas żadne bliższe więzi, którego nie znamy lub do którego zwracamy się w chwili uroczystej, podniosłej, oficjalnej.
Formy takie, jak z listu posła na Sejm RP, czyli z czasownikami w 2 os. l.mn., w kontekście politycznym mogą się wydać aż nazbyt rażące, gdyż przypominają komunistyczną formułkę "Towarzysze, pomożecie?". Są po prostu tego "stowarzyszania się" pozostałością, ba, pomnikiem nawet!, w języku.
Posłowie, dziękujemy Wam za listy, za prośby o rady i za chęć zbratania się (bo nie: stowarzyszania się chyba?) z nami, tak wyraźną zwłaszcza przed wyborami. Na co dzień zapewne mają Państwo dużo pracy i nie myślą Państwo o nas, szarym tłumku. Kiedy jednak zaczynają Państwo o nas myśleć, niechże to będą myśli pełne grzecznego wobec nas szacunku. Nawet gdyby to miała być tylko grzeczność na piśmie.

sobota, 11 czerwca 2011

No to... logo!

Oprócz tego, że zajmują nas (och, jak bardzo ostatnio!) teksty, zajmują nas też (od czasu do czasu) zakupy odzieżowe. No cóż, czasem trzeba wychynąć z „jaskini”, iść do klienta/pokazać się na mieście/zwerbować współpracowników... Ale jako że przed wychynięciem często niewiele jest czasu na szperanie/przymierzanie/ocenianie (zakupy odzieżowe zajmują nas, tak szczerze mówiąc, średnio), zostaje dobry wujaszek Google wspierany przez dodane do „Ulubionych” różne serwisy aukcyjne/sklepy internetowe. Tak jest szybciej – wygodniej – przyjemniej.
I oto ostatnio szukając ubrań, znaleźliśmy TEKST. Tekst brzmiał „logowana koszulka”. Hm, pomyśleliśmy, koszulka z loginem i hasłem zamiast metki – kupujesz i się logujesz? Koszulka, która sama się zalogowała, więc wraz z nią kupić możemy tzw. wartość dodaną (cenione, oj cenione wśród marketingowych chwytów)? Koszulka, w której łatwiej, szybciej i przyjemniej będzie się zalogować (włóż naszą koszulkę i loguj się – gdzie chcesz!)? Zachciało nam się nagle takiej koszulki (ale także torebki, sukienki, spodenek itp., które zaraz, odkrywszy tekst, znaleźliśmy w sieci).
Zakupy nasze jednak tym razem spaliły na panewce (klienci/współpracownicy/ludzie na mieście – wybaczcie Państwo, prosimy!). Koszulka (a także sukienka, spodenki, a nawet torebka) okazały się logowane pozornie, bo logiem (znaczkiem/symbolem firmy) tylko opatrzone po wierzchu, bez loginu wszak i bez hasła dostępowego w nich zawartego/do nich dodanego, bez wygody w logowaniu nawet! Logowane były, bo logiem jak pieczątką (a częściej: jak pieczątkami) się chlubiły.
Co nam zostało? Wylogować się chyba. I włożyć stary (bez przesady ;-) ) sprawdzony strój biznesowy. Strój, o którym można powiedzieć jedno: „No logo, no!”.

PS My odmieniamy słowo "logo".

czwartek, 2 czerwca 2011

Warzywa, których lepiej unikać

W Europie szaleje EHEC (bakterie, które „zrobiły karierę” na hiszpańskich ogórkach), a media donoszą, że to „nowy, zupełnie nieznany szczep pałeczki okrężnicy”, mutacja dwóch dotąd zbadanych bakterii Escherichia coli. W oświadczeniu WHO znalazło się m.in. zdanie: „Jest to unikalny szczep, którego nigdy wcześniej nie wyizolowano u pacjentów” (więcej czytaj tutaj).
Nie wiemy, czy ten, kto tłumaczył to zdanie, zna trwającą od lat (choć ostatnio już nieco przygasającą z racji innych, ważniejszych) dyskusję językoznawców na temat przymiotników „unikalny” i „unikatowy”. Ale nawet jeśli nie, zdaje się, że swoim tekstem dał do ręki potężny argument przeciwnikom słowa „unikalny” i – być może – sprawił, że dyskusja na nowo rozgorzeje.
Otóż w skrócie dla niezorientowanych: w przywoływanej dyskusji chodzi o to, że słowo „unikalny”, używane w znaczeniu „niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju”, jest złe, bo to: 1. rusycyzm (ros. unikalnyj); 2. przymiotnik sugerujący swoją budową pochodzenie od czasownika „unikać”, czyli w typie takich słów, jak np.: palny – od palić, jadalny – od jadać, wykonalny – od wykonać, karalny – od karać itp. Zatem „unikalny” w znaczeniu „wyjątkowy” jest o wiele gorsze od „unikatowy”, ten ostatni przymiotnik ma bowiem jasną etymologię, uzasadniającą jego znaczenie – pochodzi od wyrazu „unikat”, czyli „rzadki okaz”.
Wróćmy do analizowanego zdania. Cóż nam ono mówi? Odpowiedzi są dwie:
1. Albo autor tekstu popełnił błąd, ponieważ chciał podkreślić wyjątkowość (tu w znaczeniu: nowość, nietypowość) szczepu bakterii, ale użył do tego niewłaściwego określenia, tworząc bardzo niezręczny oksymoron (unikatowy czy unikalny ma wszak pozytywne konotacje, to rzadki, wyjątkowy, ale jak perła, która olśniewa wielkością i blaskiem, jak kwiat paproci czy czterolistna koniczyna, których nie znajduje się ot tak, choć bardzo chciałoby się je mieć, nie zaś – jak wstrętna bakteria, która zabija).
2. Albo autor nie popełnił błędu, celowo używając przymiotnika unikalny, jako pochodzącego od słowa „unikać”, by podkreślić tym mocniej, że bakterii, o których mowa, lepiej na swej drodze nie spotkać.
Ponieważ znudziła nam się już trochę rola krytykantów, którzy szukają językowych łupów, by wykazać czyjeś komunikacyjne niekompetencje, dziś zakończymy pochwałą. Chwała mianowicie autorowi zdania o unikalnym szczepie bakterii, dzięki niemu zrozumieliśmy tym wyraźniej, że ogórków w tym sezonie lepiej unikać.

poniedziałek, 30 maja 2011

Zbędne dodatki

Wydaje się, że pisząc czy mówiąc, zbyt często nie dowierzamy odbiorcom naszych komunikatów. Myślimy: „nie zrozumieją, więc trzeba jeszcze jaśniej/ jeszcze lepiej/ jeszcze dłużej napisać/powiedzieć, by dotarło”.
W redagowanej przez nas teraz książce aż roi się od takich właśnie zbędnych językowych dopowiedzeń, dookreśleń czy – ogólniej – dodatków. Ot, choćby tak z pozoru niewinne wyrażenie, jak „zupełnie odwrotnie”, które dało początek pomysłowi na ten post.
Jak mówi słownik, „odwrotnie” to inaczej „przeciwnie, na odwrót”. Jak mówi zdrowy rozsądek, odwrotnie nie może być bardziej lub mniej, odwrotnie to bowiem na wspak. Z matematyki znamy określenia „wprost proporcjonalny” (czyli: gdy jedno coś rośnie, drugie rośnie tak samo, proporcjonalnie, np. gdy x rośnie pięć razy, to wprost proporcjonalne do niego y też urośnie pięć razy) i „odwrotnie proporcjonalny” (czyli: gdy jedno coś rośnie, to drugie wręcz przeciwnie, maleje, w dodatku o tyle samo, o ile tamto pierwsze urosło, np. gdy x rośnie pięć razy, to odwrotnie proporcjonalne do niego y zmaleje, też pięciokrotnie). „Odwrotnie” nie potrzebuje zatem dodatkowych określeń, by dobrze je zrozumieć. Nie potrzebuje przysłówka „zupełnie” (bo nie może być „niezupełnie odwrotnie”, może być najwyżej „niezupełnie tak”), podobnie jak nie potrzebuje przysłówka „dokładnie”, które też często łączymy z „odwrotnie” (dowód: blog, który znaleźliśmy w sieci i którego tytuł to właśnie „Jest dokładnie odwrotnie” – zobacz tutaj).
A może jest odwrotnie, niż sugerowaliśmy na wstępie? Może pisząc czy mówiąc, tak naprawdę nie dowierzamy sobie albo swoim kompetencjom językowym? Jak się okazuje, nader często niepotrzebnie. To chyba Państwa powinno pocieszyć? :-)

czwartek, 26 maja 2011

Do samospisu!

I nastał znów czas Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań (dalej NSPLiM). Jako że teraz wszystko trzeba zareklamować (zwłaszcza jeśli jest to robione za pieniądze z UE), najlepiej w TV lub w radiu, to i NSPLiM reklamowany być musi. Więc reklamują go – tym mocniej, im koniec spisu bliższy.
I słyszymy coraz bardziej powszechne (a jakże!) larum: „Spisz się i Ty!”. To hasło krzyczy do nas także na stronie NSPLiM (czytaj tutaj). Bo chodzi o to, by jak najwięcej z nas, obywateli, dokonało „samospisu” online. Dlatego na stronie NSPLiM mamy i formularze do samospisu, i informacje o samospisie. Samospis można nawet polubić na Facebooku, takie czasy.
W tym narodowym porywie statystycznym słowa pogubiły swoje prawdziwe znaczenia. A może tylko ktoś źle spisał te znaczenia ze słownika?
Spisać/spisywać coś, kogoś” to rzeczywiście «dokonać spisu, wykonać rejestr, wykaz, protokół; ułożyć tekst». Ale już czasownik „spisać się” (strona zwrotna) oznacza «postąpić, zachować się w sposób zasługujący na wyróżnienie, pochwałę (ironicznie: na naganę); odznaczyć się, pokazać się, popisać się» („Słownik języka polskiego” PWN). Mały zaimek „się” zmienia sens słowa. To „się” przenosi czynność z kategorii tych wykonywanych mechanicznie pod dyktando kogoś (np. „spisywał wiernie jego słowa”) lub czegoś (np. „spis z natury”) do kategorii działań manifestujących czyjąś wolę, czyjeś zdolności, czyjeś dobre lub złe zamiary.
„Spisz się i Ty!” oznaczać może zatem „popisz się (w końcu)!”, „pokaż swoje prawdziwe oblicze!”, „objaw nam swoje możliwości!”. Ta skądinąd chwalebna zachęta ze spisem narodowym, a już tym bardziej ze samospisem za wiele wspólnego nie ma, co wiedzą nawet ci, których dotąd NSPLiM omijał.
I nastał znów czas NSPLiM. Nie spisujmy się źle (nagannie, karygodnie...), obywatele! Dokonajmy wpisu, choćby i wypełniając online odpowiedni formularz. Co z tego, że niejeden z nas woli jadłospis od samospisu? Wpiszmy się (spiesząc się)! I miejmy to z głowy, a przede wszystkim z oczu!

czwartek, 19 maja 2011

Dobry uczynek dla języka

W radiu powiedzieli, że dziś jest Dzień Dobrych Uczynków. Powiedzieli też, że dobro jest czynić dobrze, nie tylko 19 maja, dlatego do niego zachęcają. „I choćby to miało być tylko przeprowadzenie przysłowiowej babci przez ulicę, zróbmy dzisiaj coś dobrego” – dodali.
Pomyśleliśmy: o jakie to przysłowie, które mówi o babci, może chodzić? „Gdyby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem” – jedyne porzekadło, jakie nam przyszło do głowy, do tego kontekstu zupełnie bowiem nie pasowało. A może miało być „przeprowadzanie przysłowiowej baby przez ulicę”? Tu moglibyśmy już poradzić sobie lepiej – wiadomo wszak, że „baba z wozu, koniom lżej”, kontekst drogowy jest, jakoś można by jedno z drugim połączyć...
Pora na nasz dobry uczynek.
Mili i Szanowni Państwo, wyraz „przysłowiowy” oznacza „taki jak w przysłowiu”. Używa się go wtedy, gdy chcemy, by odbiorca naszej wypowiedzi przypomniał sobie jakąś mądrość ludową i dobudował sens informacji o to, czego nie mówimy wprost albo – czego nie dopowiadamy. Wyraz „przysłowiowy” jest nadużywany, w dodatku najczęściej w błędnym znaczeniu. Lubią go zwłaszcza dziennikarze, którym pasuje tworzenie różnego rodzaju skrótów – zgadza się z dynamiką przekazu i jego polotem (cokolwiek by to miało znaczyć). Uwodzeni wizją budowania celnych metafor i skrótów myślowych, zapominają o ważniejszej w dziennikarskim fachu precyzji i rzetelności przekazu, także językowej. I wychodzi to, co wychodzi.

środa, 18 maja 2011

Anielski PR

Na naszą skrzynkę przyszedł newsletter z jednego z serwisów poświęconych public relations. Newsletter krzyknął do nas tematem wiadomości: „Bez anielskiego w PR ani rusz! Ostatnie 2 dni zapisów!!!”. Hm, pomyśleliśmy, o co tu może chodzić? O anielski spokój? Anielski śpiew? Anielski orszak? Anielski włos czy głos? Było dla nas przecież jasne, że i my chcemy - musimy! - mieć to anielskie coś. Tylko co to jest??!
Rozbudzona tak ciekawość szybko jednak ulotniła się i ustąpiła miejsca poirytowaniu. Anielski (spokój/ śpiew/ orszak/ głos/ włos...) okazał się bowiem angielskim (językiem) i cały czar prysnął.
Dla autorów newslettera mamy pomysł na temat kolejnego biuletynu (i szkolenia): „Polski – poznaj, zanim wylecisz (z branży). Zapisy trwają!”. A wszystkim PR-owcom życzymy sukcesów - co i rusz :-)

niedziela, 15 maja 2011

Dziękujemy wam, PKP!

O tym, że PKP ma problemy z liczeniem, można przekonać się, słuchając rozmaitych zapowiedzi – na dworcach czy w pociągach. Oto nasze ostatnie „znaleziska”.
Stacja Gdańsk Główny, piękne majowe popołudnie, jeden pociąg się spóźnia, drugi jednak przyjeżdża o czasie. Z megafonu wydobywa się komunikat: „Do dnia trzydziesty pierwszy maja na odcinku (...) honorowane są bilety SKM”.
Pociąg relacji Gdynia – Kraków, godzina wieczorna, tuż za dworcem Warszawa Zachodnia. Kierownik pociągu budzi zaspanych pasażerów, donosząc uprzejmie: „Planowy przyjazd do stacji Kraków Główny godzina zerowa zero dwa”.
Ogłoszenie pierwsze mówi nam, że w odróżnieniu od przeciętnego Kowalskiego Polskie Koleje Państwowe wiedzą, że w datach miesiąc należy odmienić i postawić w dopełniaczu (uff!), ale nie wiedzą, że odmienia się także liczebnik określający dzień, nawet jeśli poprzedzony jest on – zupełnie niepotrzebnym skądinąd – wyrażeniem „do dnia”.
Ogłoszenie drugie oznacza z kolei, że Polskie Koleje Państwowe tak dobrze znają liczebniki porządkowe (w mianowniku! – zob. ogłoszenie 1.), że używają ich nawet jako określenia północy. (Według innej interpretacji: skoro w PKP jest godzina zerowa, to i każda inna jest niepewna; już wiemy zatem, skąd spóźnienia).
Nie pozostaje nam nic innego, jak podziękować PKP – za to, że są i dają nam tematy do rozważań.

PS 1. Informacja dla zdezorientowanych kolejarzy: 1. ogłoszenie pierwsze powinno brzmieć „Do trzydziestego pierwszego maja (...)” i byłoby idealnie. 2. ogłoszenie drugie mogłoby być np. takie: „Planowy przyjazd do stacji Kraków Główny dwie minuty po północy”.
PS 2. Informacja dla zdezorientowanych niekolejarzy: choć zapisujemy godzinę 0:02, nie możemy jej czytać jako „godziny zerowej” (podobnie jak nie ma lat zerowych – jak swego czasu niektórzy chcieli nazywać pierwszą dekadę XXI wieku). Możliwe wyjście z sytuacji to użycie właśnie nazwy „północ”.

Rzecznik rzucony na stos (ofiarny)

Sytuacja, w której błędy językowe śmieszą (do łez) zamiast drażnić, nie należy do częstych. Inna sprawa, że rozbawienie łatwo i szybko może przejść w rozdrażnienie, a w najlepszym razie – w pukanie się w czoło (własne, bo czoła autorów wypowiedzi cytowanych przez dziennikarzy, są z reguły dla nas niedostępne, a szkoda).
A do śmiechu do łez doprowadziła nas informacja przeczytana we wczorajszym newsletterze portalu Proto.pl dotycząca ostatnich dokonań rzecznika naszego rządu w serwisie Facebook (pełny tekst można przeczytać tutaj).
W artykule zacytowane zostały dwie, jakże „zabawne”, wypowiedzi. Autorką pierwszej z nich jest specjalistka ds. kreowania wizerunku firm, marek i produktów w internecie (nazwiska miłosiernie nie wspomnimy), która tłumaczy czytelnikom: „Rzecznik prasowy nie jest dla wyborców osobą autentyczną – jest to specjalista dedykowany do kontaktów z mediami [...]”. Autor drugiej to specjalista ds. marketingu politycznego z Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, który mówi, że rzecznik „prowadzi dosyć siermiężny dialog” (z kontekstu wynika, że chodzi o dialog skąpy w interakcje, nierozbudowany, dialog w powijakach, że tak metaforycznie to ujmiemy).
Do imiesłowu „dedykowany” (będącego kalką angielskiego dedicated), który na początku swojej kariery w języku polskim notowany był głównie w tekstach informatycznych, by wkrótce wkroczyć w inne dziedziny życia, jako tako zdążyliśmy się przyzwyczaić, co wcale nie oznacza, że go akceptujemy (bo nie ma potrzeby takiego zapożyczenia w polszczyźnie) czy – że się z nim pogodziliśmy. Nie akceptujemy i nie godzimy się zwłaszcza w takich kontekstach, które zwróciła nam wyszukiwarka (to wyniki pierwsze – ale lepsze!): PureLime – „odzież dedykowana dla kobiet”, AIP – „infolinia dedykowana do obsługi osób [...]”, forum Wedkuje.pl – „zanęta dedykowana (!) pod konkretny gatunek ryby”, ASA sp. z o.o. – „konferencja prasowa dedykowana nowoczesnym metodom profilaktyki zdrowia intymnego kobiety”, DlaHandlu.pl – „sklep dedykowany zabieganym pasażerom metra” itp. Można było przecież powiedzieć: „przeznaczony”, „służący do czegoś”, „dla kogoś/czegoś”, „do czegoś” i nikt nie miałby wątpliwości, o co chodzi. Że byłoby bez „mądrych” słów? No cóż, mądre słowa mają to do siebie, że przestają być mądre, jeśli się ich głupio używa.
Przypomnijmy więc pochodzenie i definicję słowa „dedykować”. Słowo przywędrowało do polszczyzny z łaciny, gdzie pierwotnie oznaczało „uroczyście poświęcić bogom, ofiarować”. Słownik języka polskiego PWN wyjaśnia, że dedykować oznacza dziś przede wszystkim „ofiarować, poświęcić komu (jakiś utwór lub przedmiot)” i podaje takie przykłady: „Dedykować komuś wiersz, powieść, symfonię”.
Wróćmy do naszego rzecznika prasowego. Jeśli upierać się, że specjalistka wie, co mówi, należałoby jej wypowiedź zrozumieć chyba tak: rzecznik prasowy to specjalista, którego się składa w ofierze mediom. (Inna sprawa, że wiele osób zgodziłoby się z tą definicją). Kaleką treść odzwierciedla kaleka forma tekstu – każdy gołym okiem widzi, że nadęcie wypowiedzi obcymi słowami gwałtownie zaniżyło jej komunikatywność. A przecież można było powiedzieć: „rzecznik prasowy to specjalista ds. kontaktów z mediami” albo „powołany do kontaktów z mediami”.
Jeśli zaś nie tylko specjalistka ds. kreowania, ale i specjalista ds. marketingu politycznego wie, co mówi, to rysuje nam się taki oto obraz rzecznika rządu: chłop przyodziany w zgrzebne płótno, jako tako zszyte tu i ówdzie po bokach, który rzuca się na stos jako ofiara. Tylko czyja to jest ofiara?

sobota, 7 maja 2011

Piłkarzy uczą polskiego – a dziennikarzy?

A było to tak: najpierw trafiliśmy na ciekawy raport przygotowany przez Fundację Kultury Języka Polskiego „Dobrze Powiedziane” – tematem badania była poprawność językowa w polskich mediach (internetowe wydania dzienników ogólnopolskich – cały raport można przeczytać tutaj). Z raportu dowiedzieliśmy się m.in., że wydanie online gazety „Fakt”, obok „Super Expressu” i „Gazety Wyborczej”, to jedno z tych miejsc w sieci, gdzie od błędów jest aż gęsto. Zainspirowani tym stwierdzeniem zaczęliśmy poszukiwania. Na stronie Fakt.pl od razu zaciekawił nas tytuł „Lechia uczy się polskiego” i, jak się okazało, nasza intuicja była dobra.
Artykuł zaczyna się takim oto leadem: „Lechia Gdańsk postanowiła zadbać o edukację swoich zagranicznych piłkarzy. Szóstka graczy, niektórzy wraz z żonami, rozpoczęło naukę języka polskiego” (cały artykuł do przeczytania tutaj). No tak, pomyśleliśmy, to nic nowego, że w polskim futbolu nie dzieje się dobrze, ale żeby aż tak??? Okazuje się, że szeregi polskich piłkarzy zasilają sportowcy płci obojnaczej, co więcej – z żonami, które także cierpią na rzadką skądinąd przypadłość hermafrodytyzmu. A może, wpadło nam do głowy, obojnactwo to jakiś nowy sposób na poprawienie wyników sportowych? Ale jak do stosowania tego biologicznego, że tak to nazwiemy, dopingu ma się obojnactwo żon? No bo to, że ktoś (czytaj: autor tekstu) aż tak chciał dokopać piłkarzom, nie mogło chyba być prawdą...
Dalsza lektura tekstu pozwoliła nam się dowiedzieć m.in., że: „Naukę rozpoczęła szóstka graczy, którym dotychczas dość opornie szło przyswajanie sobie naszych słówek” oraz że: „W klubie liczą, że przyswojenie języka polskiego przez obcokrajowców pomoże im nie tylko w codziennym życiu w naszym kraju, ale wpłynie także na lepszą komunikację na boisku jak i w szatni”. Nie możemy pominąć też milczeniem stwierdzenia nauczycielki polskiego (!) prowadzącej zajęcia z piłkarzami, która mówi dziennikarzowi: „Póki co, najlepiej radzi sobie...”.
Nie wiemy, jakie słówka w Gdańsku uznawane są za „nasze”, na pewno jednak nie należy do nich trudne słówko „zarówno”, które jest pierwszym członem tzw. spójnika złożonego („zarówno..., jak...”) i którego (przynajmniej w ogólnej odmianie języka polskiego) pomijać nie można, bo błędem jest samotne „jak i...”. Ale już zupełnie nie rozumiemy, skąd w ustach polonistki, która uczy języka polskiego obcokrajowców, wzięło się wyrażenie „póki co”, użyte zamiast o wiele lepszego „na razie” czy „jak do tej pory”. Bo co jak co, ale „póki co” na razie na pewno nie jest nasze, językoznawcy wszak klasyfikują je jako rusycyzm. No chyba że „nasze” znaczy tak naprawdę to samo, co w epoce PRL-owskiej kolektywizacji: wspólne, czyli niczyje...

PS A jak powinno brzmieć poprawnie zdanie z leadu? „Sześcioro graczy, niektórzy wraz z żonami, rozpoczęło naukę języka polskiego”, ewentualnie: „Szóstka graczy, niektórzy wraz z żonami, rozpoczęła naukę języka polskiego”.