sobota, 22 grudnia 2012

Kogo to obchodzi?

Profesor Józef Muczkowski w wydanej w 1849 r. „Gramatyce języka polskiego tak pisał o różnicy między zaimkami kogo? i czyj? czyja? czyje?: używając wyrazu kogo? „[...] wzgląd działania, czyli słowa [chodzi o czasownik – przyp. red.] do osoby lub rzeczy wskazujemy”, natomiast w przypadku zaimka czyj? czyja? czyje? „[...] wzgląd rzeczy do rzeczy wskazujemy”. W ten prosty sposób (o tym, że jest to naprawdę proste, zaraz się Państwo przekonają) wyłożył zasadę, która współcześnie nader często jest łamana. Słyszymy bowiem błędne językowo pytania: „Kogo to jest?”, „Kogo to dziecko?”, „Kogo to wina?”, zamiast poprawnych: „Czyje to jest?”, „Czyja to wina?” itp. Zatem zaimek „czyj? czyja? czyje?” jest coraz częściej wypierany przez „kogo” w zdaniach, w których pytamy o to, do kogo coś/ktoś należy.

Tymczasem, jak wskazywał prof. Muczkowski, każde z omawianych tu słów ma inną funkcję. Najprościej rzecz ujmując: „kogo?” jest pytaniem o obiekt (przedmiot) danej czynności (zatem o dopełnienie w zdaniu): „Kogo to interesuje? (Mnie to interesuje)”, „Kogo czeka ten los? (Wszystkich nas czeka ten los)”, „Kogo dziś nie ma? (Brakuje Jarka)” itp., zatem o tę część zdania, która bezpośrednio zależy od orzeczenia (czyli od czasownika – w dawnej polszczyźnie nazywanego „słowem”). Z kolei „czyj? czyja? czyje?” jest pytaniem o przydawkę, czyli tę część zdania, która jest określeniem rzeczownika: „Czyja to kurtka? (Kurtka Ani)”, „Czyj to kolega? (Mój kolega)” itp.
Zapamiętajmy: jeśli odpowiedzią na pytanie ma być informacja o właścicielu (posiadaczu) jakiejś rzeczy czy o przynależności jakiejś osoby do kogoś innego, poprawne będzie tylko użycie zaimka pytajno-dzierżawczego „czyj? czyja? czyje?”. Użycie „kogo” w takiej sytuacji to błąd językowy.

I na koniec ciekawostka. Szukając przykładów błędnego użycia zaimka „kogo”, trafiliśmy m.in. na artykuł dziennikarski, którego tytuł brzmiał „Budowa orlików: kogo wina, czyj sukces?” (zob. tutaj). Nie wiemy, czy autor tego nagłówka chciał za wszelką cenę uniknąć powtórzenia, czy – wobec powszechności błędów z użyciem „kogo” zamiast „czyj” – uznał, że oba zaimki to synonimy, które można stosować wymiennie, czy może nie był pewny, które słowo jest właściwe i na wszelki wypadek użył raz jednego, a za drugim razem drugiego. Wiemy jedno: ten tytuł to ostrzeżenie, że błąd polegający na zamianie „czyj? czyja? czyje?” na „kogo?” niestety dawno już wyszedł poza szkolne mury podstawówek. Mamy tylko nadzieję, że na pytanie „Czyja to sprawa?”, nie odpowiemy sobie: „Językoznawców” :-).

piątek, 7 grudnia 2012

Ktokolwiek widział, ten wie

Tytuł naszego posta w wersji coraz powszechniej słyszanej (widywanej) i niestety błędnej, brzmiałby: „Kto by nie widział, ten wie”. Coraz częściej bowiem eliminujemy konstrukcje z użyciem zaimków przysłownych względnych (chodzi o wyrazy „cokolwiek”, „ktokolwiek”, „gdziekolwiek”, „jakkolwiek” itp.) i zastępujemy je rusycyzmami w rodzaju: „co by nie...”, „kto by nie...”, „gdzie by nie...:, „jak by nie...” itp. Tworzymy w ten sposób frazy wcale nie krótsze (zatem za ich popularnością nie może przemawiać tendencja do ekonomiczności środków językowych), za to zupełnie nielogiczne. I to właśnie brak logiki, a nie pochodzenie, jest największym grzechem omawianych tu konstrukcji składniowych.

Ostatnio błąd tego rodzaju można zobaczyć na billboardach PZU (dostępne także w wersji reklamy internetowej – banery na stronie głównej firmy tutaj), które głoszą: „Jak byś nie szukał, zawsze nas znajdziesz”. I choć rozumiemy, że reklamodawca chciał w swoim przekazie jak najbardziej zbliżyć się do języka ulicy i wymyślił hasło jakby wprost wyjęte z mowy potocznej, to jednak nie możemy się zgodzić na utrwalanie przez reklamowy „krzyk” błędnych i nielogicznych konstrukcji.
Zobaczmy, kierując się przede wszystkim logiką, co mówią nam dwa następujące zdania złożone:
• „Ktokolwiek widział ten billboard, ten wie, o czym mówię”.
• „Kto by nie widział tego billboardu, ten wie, o czym mówię”.
Pierwsze z nich wyraźnie wskazuje na wszystkich, którzy coś widzieli (w naszym przypadku: billboard) i którzy w związku z tym zdobyli jakąś wiedzę (wiedzę o tym, o czym mówi nadawca komunikatu). By wszystko było jeszcze bardziej jasne, to zdanie można zastąpić w ten sposób: „Każdy, kto widział ten billboard, ten wie, o czym mówię”.
Co się natomiast dzieje w drugim zdaniu? Mowa jest o tych, którzy nie widzieli (po podobnej jak wyżej zamianie zdania otrzymujemy: „Wszyscy, którzy nie widzieli, wiedzą, o czym mówię”). Czy ci, którzy nie widzieli, będą wiedzieć, o czym mówię? Odpowiedź jest oczywista.

Poprawnych konstrukcji nie wystraszyli się twórcy programu telewizyjnego „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” – tytuł tej serii jest jednocześnie wyraźnym wskazaniem, że przy poszukiwaniu zaginionych liczy się każdy trop, każdy głos, każda informacja. To apel o aktywność. I właśnie aktywność (jakakolwiek) jest logicznym uzasadnieniem wyboru konstrukcji z zaimkami typu „cokolwiek”, „ktokolwiek”, „gdziekolwiek”, „jakkolwiek” itp. Brak aktywności (konstrukcje z zaprzeczonymi czasownikami) w zdaniach z rusycyzmami „jak by nie...”, „kto by nie...” powoduje nierównowagę i asymetrię całego zdania złożonego. W każdym z omawianych przykładów przecież drugie zdanie składowe nie zawiera czasownika zaprzeczonego (w naszych zdaniach przykładowych mamy np.: „... ten wie, o czym mówię”, a nie: „... ten nie wie, o czym mówię”; w haśle na billboardzie PZU jest: „... zawsze nas znajdziesz”, a nie: „... nigdy nas nie znajdziesz”).

Zatem: grom i zabawom słowem w reklamach mówimy „tak”, błędom językowym – stanowczo „nie”. Jakiekolwiek by były...

wtorek, 27 listopada 2012

Poprawna polszczyzna a polityka

Redagując ostatnio album o fortyfikacjach w Europie (więcej o książce tutaj) i sugerując zamianę określenia „Związek Sowiecki” na „Związek Radziecki”, przypomnieliśmy sobie niedawną (maj 2012 r.) publiczną dyskusję na temat przymiotników „radziecki” i „sowiecki”. Ta dyskusja wybuchła po zebraniu redakcyjnym zespołu biuletynu „Pamięć” wydawanego przez IPN: redaktor naczelny pisma polecił autorom artykułów używanie nazwy „Związek Radziecki” i eliminowanie określenia „Związek Sowiecki” (więcej na ten temat tutaj).

Od razu powiedzmy: i „radziecki”, i „sowiecki” to słowa zgodne z normą językową, czyli z punktu widzenia językoznawcy oba są poprawne. Przymiotnik „radziecki” istnieje w polszczyźnie od dawna, a jego pierwsze znaczenie to „należący do rady (zwłaszcza: rady miejskiej), pochodzący od rady; należący do rajcy; złożony z rajców” (zob. np. sala radziecka w ratuszu, czyli sala posiedzeń rady miasta; sądy radzieckie itp.). Przymiotnik „sowiecki” powstał w polszczyźnie w międzywojniu, czyli w czasie, kiedy nasz wschodni sąsiad umacniał komunistyczny ustrój, a Polska umacniała świeżo zdobytą niepodległość, przy czym interesy obu państw stały w sprzeczności (o czym pamiętają Państwo np. z lekcji historii). I właśnie wraz z nowym tworem politycznym, jakim był Związek Radziecki, pojawiło się w języku polskim słowo „sowiecki”, jako bezpośrednie zapożyczenie z rosyjskiego (ros. Sowietskij Sojuz). Było to zapożyczenie dobre, choćby dlatego że jednoznaczne (nazywało nowy byt polityczny i związane z nim rzeczy, niczego więcej). Jednak ponieważ w Polsce międzywojennej ani Sowietów, ani ich państwa nie kochano (wyjątkiem były środowiska polskich komunistów i sympatyków rewolucji), bardzo szybko przymiotnik „sowiecki” – może właśnie dlatego że obcy i że jego obcość z komunistycznego wschodu się brała – zyskał zabarwienie pejoratywne: wyraźnie wskazywał na niechętny stosunek do sąsiada Polski. Był więc nie tylko poprawny językowo, ale – co ważniejsze – poprawny politycznie.
Sytuacja – i polityczna, i językowa – zmieniła się po II wojnie światowej. W PRL-u politycznie poprawna była już tylko miłość do Kraju Rad, a językowo właściwy (bo nakazany przez reżim) stał się przymiotnik „radziecki”, który miał zastąpić niewygodny w tym okresie brak sympatii do ZSRR, odczuwany w słowie „sowiecki”. Przymiotnik „sowiecki” zszedł zatem do podziemia i gościł głównie na łamach wydawnictw z trzeciego obiegu.
Kiedy historia zatoczyła koło, a najlepszy z ustrojów politycznych pod słońcem runął, w powszechnym użyciu zaistniał znowu przymiotnik „sowiecki” jako synonim słowa „radziecki”. Były to jednak (i tak pozostało do dzisiaj) synonimy niedokładne – różniły się bowiem zabarwieniem emocjonalnym: przymiotnik „radziecki” pozostał słowem neutralnym, natomiast „sowiecki” wskazywał wyraźnie na negatywny stosunek mówiącego do opisywanej rzeczywistości. Można więc powiedzieć, że i oba słowa, i związane z nimi emocje przetrwały mimo politycznych zmian.

Jaki z tego płynie wniosek? Dla autorów tekstów, w których wymienia się ZSRR, taki, że mają prawo wyboru. Jednak decydując się na słowo „sowiecki”, powinni pamiętać, że może ono ujawnić ich polityczne sympatie. A takie nacechowanie nie zawsze jest na miejscu – nie będzie na miejscu chociażby w wydawnictwach encyklopedycznych, w których właściwy jest raczej obiektywizm i neutralny język opisu.

czwartek, 22 listopada 2012

Już była w ogródku...*

Nasza redakcyjna koleżanka opowiedziała nam taką oto historię: jako polonistka z wykształcenia, z zawodu redaktor językowy, a z zamiłowania misjonarz starannej i pięknej polszczyzny, od zawsze bardzo dba o to, by jej dziecko mówiło poprawnie. Przez pewien (długi) czas z dumą słuchała, jak kilkulatek wyraźnie wymawia „wziąć” (z mocnym akcentem na ostatnią głoskę) zamiast „wziąść”, jak tłumaczy dziadkom, że buty się zakłada albo wkłada, a nie ubiera, jak ładnie opowiada np.: „I wtedy poszedłem...”. I co z tego, skoro niepoprawność zaatakowała z zupełnie przez nią nieprzewidzianej strony, a dokładniej: z przedszkolnego ogródka. „Wiesz, mamo, dzisiaj na ogródku bawiliśmy się....”. „Przepraszam, gdzie?”. „No, na ogródku. Bo jak jest ładna pogoda, chodzimy na ogródek, wiesz. I właśnie jak się bawiliśmy na ogródku, to Kuba...”.
Od jakiegoś więc czasu po to, by jeszcze raz powtórzyć dziecku zasadę, nasza koleżanka prowokuje sama takie rodzinne dialogi: „Idziemy na spacer, na pole – a gdybyś miał kolegę np. z Warszawy, to on by powiedział, że idzie na dwór – albo na podwórko, na zewnątrz, na powietrze, ale do ogródka. I jesteś na spacerze, na podwórku, na polu, ale w ogródku”. I tak do znudzenia. A morał, jaki z tej historii płynie, jak podsumowała, jest taki: na rodzicielską dumę z pedagogicznego sukcesu żaden moment nie jest właściwy. Bo kiedy myślisz, że już jesteś w ogródku, nieoczekiwanie spotykasz nowy problem, przeniesiony z innego podwórka – albo co gorsza: wprost z ogródka właśnie.

Problem z łączliwością przyimków „na” i „w” to jedna z trudniejszych do ścisłego zdefiniowania kwestii językowych (poświęcaliśmy temu zagadnieniu już uwagę na naszym blogu – zob. tutaj i tutaj), dlatego w razie wątpliwości nie można słuchać intuicji (błąd „na ogródek”, który oczywiście nie był językowym tworem własnym dziecka, ale został przyniesiony z przedszkola – „bo wszyscy tak mówią” – powstał jako analogia do poprawnych wyrażeń „na pole/na dwór/na podwórko/na zewnątrz...”). W takich sytuacjach trzeba poszukać rozwiązania w słownikach poprawnej polszczyzny. A tam hasło „ogród” (wraz z wyraźnym wskazaniem na formę „na ogrodzie” jako błędną) jest wymienione (zob. np. „Słownik poprawnej polszczyzny PWN”, Warszawa 2006, s. 495).

*Parafraza początku wiersza Adama Mickiewicza (cały tekst tutaj).

czwartek, 12 kwietnia 2012

Coraz więcej „za”

Wbrew pozorom (tytuł tego tekstu) dzisiejszy post nie będzie miał charakteru afirmatywnego, nie chodzi bowiem o bycie „za” czymś, ale o przedrostek „za-”. „Zakupić” i „zapytanie”, a także (zdecydowanie rzadsze) „zasyłać” to słowa, którym tym razem będziemy się w szczególny sposób przyglądać.
O sprawie prefiksu „za-” przypomniała nam przedświąteczna wizyta w jednym z supermarketów. Megafony dudniące reklamami co i rusz wyrzucały z siebie słowo „zakupić”: „Produkt X umili państwu chwile spędzane przy świątecznym stole. Można go zakupić na dziale Wędliny”, „Rodzinna atmosfera świąt tylko z produktem Y! Zapraszamy na dział Nabiał, gdzie w promocyjnej cenie 9,99 zł zakupią państwo dwupak Y”, „Tylko dziś: jeśli zakupisz jedno opakowanie produktu Z, drugie dostaniesz gratis! Produkty gratisowe wydawane są przy kasie”... Jak to dobrze, że człowiek, nawet przed świętami, nie tylko kupuje (a w tym kontekście raczej: zakupuje), ale i pracuje – pomyśleliśmy z ulgą. Radość trwała jednak krótko: okazało się, że redagowana przez nas właśnie książka (tzw. kategorii biznes) pełna jest odmienianego przez wszystkie przypadki i co chwilę przywoływanego słowa „zapytanie”. „Zapytania do biura pomocy”, „25% wszystkich zapytań w mediach społecznościowych”, „zapytania związane z produktami”, „kiedy współpracownik stawia ci zapytanie...” itp.
Zakupić i zapytanie - oba te słowa, coraz częstsze w języku potocznym, brzmią bardzo pretensjonalnie i najczęściej są nieodpowiednie do sytuacji (a lepiej: kontekstu, w którym się pojawiają). O ile bowiem mamy już utrwalone w języku wyrażenia w rodzaju „zapytanie poselskie”, „zapytanie ofertowe” czy zwroty „wystosować zapytanie”, „sformułować zapytanie”, w których to związkach wyrazowych omawiane tu słowo nie razi, o tyle już zdanie „Mam do ciebie takie zapytanie: zgodzisz się podlewać kwiatki w moim domu, kiedy będę na urlopie” brzmi co najmniej śmiesznie. W tej drugiej (a autentycznej!) sytuacji komunikacyjnej oficjalne i nieco urzędowe słowo „zapytanie” zgrzyta, użyte bowiem zostało w zwykłej rozmowie dobrych znajomych, dotyczącej powszednich spraw.
Podobnie jest z czasownikiem „zakupić” – według słownika języka polskiego oznacza ono „kupić, zwykle coś wartościowego albo większą ilość czegoś”. Wobec przywołanego tu znaczenia kilogram kiełbasy swojskiej, choćby i najlepszej jakości, czy dwa opakowania twarogu na sernik prościej i sensowniej byłoby po prostu kupić, zamiast z dumą obwieszczać, że je „zakupiliśmy”.
Językowe potworki w rodzaju „zapytań o podlewanie kwiatków” czy „zakupywania kiełbasy” przypomniały nam jeszcze o wakacyjnych kartkach, jakie zapamiętaliśmy z czasów głębokiego dzieciństwa: piękne widokówki okraszał na odwrocie – oprócz adresu – wykaligrafowany starannie, ale jakże ubogi w treść komunikat: „Serdeczne pozdrowienia z wakacji zasyła XYZ z Rodziną”. To „zasyła” – jak sobie wtedy tłumaczyliśmy – było, zdaje się, znakiem wysiłku (intelektualnego? językowego? twórczego?) włożonego przez nadawcę widokówki w wypisany pięknie tekst, oznaczało też może specjalne traktowanie nas przez nadawcę kartki, więc tym samym miało zasługiwać na naszą wdzięczność. A jednak – zamiast wdzięczności budziło śmiech. Cóż, wakacje i młodość mają swoje prawa :-)

wtorek, 27 marca 2012

Radzimy wykluczyć

W redagowanych przez nas ostatnio tekstach, zwłaszcza tych o tematyce informatycznej i biznesowej, większość uwag kierowanych do autorów dotyczyła coraz bardziej nadużywanego przymiotnika „kluczowy”. Problem, jaki wiąże się z tym wyrazem, dotyczy nie tylko częstotliwości występowania, przez co słowo staje się powoli wytrychem. Ale wyraz ten to także ukryte zapożyczenie z języka angielskiego (inaczej zapożyczenie semantyczne lub kalka językowa).
Co to znaczy? Otóż terminem kalki językowej w językoznawstwie określa się wyrazy, które pod wpływem obcych języków zyskują nowe znaczenie, zaczyna się je stosować w nowym niewłaściwym dotąd dla nich kontekście. Czasami kalka językowa jest dla języka nieszkodliwa – dzieje się tak na przykład wtedy, gdy dotąd używany w jednym znaczeniu wyraz zaczyna nazywać zupełnie nowy element rzeczywistości; przykładem może być słowo „mysz (komputerowa)”, które jest kalką angielskiego „mouse”. Częściej jednak kalka językowa pojawia się w języku niezależnie od innych, tradycyjnie używanych w danym znaczeniu/w danym kontekście słów, zastępując je i stopniowo wypierając. Takie zjawisko postrzegane jest przez językoznawców jako szkodliwe dla języka przede wszystkim dlatego, że często łamie zasady rządzące polszczyzną, eliminuje utrwalone w języku i dobre konstrukcje czy znaczenia. Innymi słowy: nie wzbogaca języka, ale go psuje i odbiera mu oryginalność. Taką kalką jest choćby rozpowszechnione już wyrażenie „póki co”, które przyszło do nas z języka rosyjskiego i – chyba już na trwałe – zastąpiło polskie „na razie” (zob. Póki co nie będziemy się tym zajmować – popr. Na razie nie będziemy się tym zajmować).
Przyjrzyjmy się jednak słowu „kluczowy”. Słownik języka polskiego PWN podpowiada, że przymiotnik ten znaczy tyle, co «podstawowy, główny, najważniejszy; wyjściowy» i jako przykłady podaje wyrażenia: „kluczowy problem”, „kluczowe zagadnienie”, „kluczowa pozycja”. Analizując te przykłady, możemy zauważyć, że przymiotnik „kluczowy” właściwszy jest w kontekście rzeczowników abstrakcyjnych niż jako określenie rzeczowników konkretnych. Tymczasem we współczesnej polszczyźnie notujemy takie przykłady jak chociażby „kluczowa impreza”, „kluczowy kolor”, „kluczowi klienci” (i „przedstawiciel handlowy ds. kluczowych klientów”), „kluczowe osoby w firmie”, „kluczowy krok”, „kluczowy bieg” (w znaczeniu: wydarzenia sportowego) itp., a wreszcie językowe potworki w rodzaju: „Pracownik wiedzy jako kluczowy zasób współczesnego przedsiębiorstwa” (zob. tutaj) czy – niby żartobliwe sformułowanie „kluczowy składnik [systemu Android]” (zob. tutaj).
Skąd to się bierze? „Winny” jest tutaj język angielski i słówko „key”, występujące w takich utrwalonych wyrażeniach, jak np.: „key account” (najważniejszy klient), „key person” (osoba podejmująca decyzje w firmie), „key player” (ważny gracz – np. na rynku), „key message” (istotna wiadomość/informacja), „key witness” (główny świadek) itp. W polszczyźnie angielski przymiotnik „key”, przetłumaczony dosłownie jako „kluczowy” i wielokrotnie powielany w rozmaitych, dotąd obcych mu kontekstach, tylko drażni i zamiast być kluczem do zrozumienia, staje się ordynarnym wytrychem – niby pasuje do wszystkiego, choć do niczego jak ulał.
I dlatego radzimy: starajmy się zastępować słowo „kluczowy” którymś z jego wielu przecież synonimów.

środa, 21 marca 2012

Jasio to taki misio

Długo nas tutaj nie było – ostatnio nasza praca przypominała bowiem raczej nieustający ostry dyżur ratunkowego pogotowia językowego niż spokojne od 8.00 do 16.00 codziennej rutyny dogłębnych studiów i konsultacji. Ale teraz jesteśmy, choć nie wiadomo na jak długo, tym bardziej więc warto wykorzystać czas :-)
Pomysł na temat tego posta jest stary – dawno już zwróciliśmy uwagę na niezauważalny (a może według niektórych: niewart uwagi) błąd, szczególnie często popełniany w rozmowach z dziećmi (lub o dzieciach). Chodzi o formy zdrobnień od wyrazu „miś/misio” oraz zdrobnienia imion męskich zakończone w mianowniku na „-ś/-sio” (np. Jaś, Staś). Słyszymy np.: „Zobacz, jaki śliczny misiu”, „Ten misiu aż się do ciebie uśmiecha, kiedy tak ładnie jesz”, „Och, mój Jasiu to taki grzeczny chłopiec”, „Stasiu ostatnio zrobił mi taką awanturę w sklepie, że nie wiedziałam, gdzie oczy podziać ze wstydu” itp.
Mechanizm błędu jest prosty – formy wołacza, przypadku niknącego już w polszczyźnie, zaczęły wypierać formy mianownikowe. W mianowniku poprawna postać omawianych wyrazów to: Jaś/Jasio, Staś/Stasio, miś/misio itp. I tylko taka – używanie zatem form z końcówką „-u” jest lapsusem i powinniśmy o tym pamiętać.
Co ciekawe, forma „przebranego” za mianownik wołacza okazuje się już do tego stopnia utrwalona, że na rynku pojawiają się produkty (dla dzieci, oczywiście) o nazwach odzwierciedlających ten błąd językowy. Przykładem może być łóżeczko Misiu firmy Kowal i syn, które jednak (sic!) sprzedawane jest razem z szufladą Jasio (zobacz). To dziwne połączenie formy poprawnej z niepoprawnej przywodzi na myśl skojarzenie ze słynną komedią Barei („Oczko odpadło, temu misiu”) i kto wie, czy łóżeczko Misiu nie jest śladem filmowej pasji producenta mebli? :-)
A skoro o Jasiu mowa, przypomniał nam się słynny skecz Kabaretu Dudek (zobacz tutaj), który na wiosnę dedykujemy naszym Czytelnikom. I choć to nie problemy językowe są tematem tej scenki, to... Jasio (Kobuszewski) jest po prostu genialny :-) Prawda?

czwartek, 9 lutego 2012

Język pisany, język mówiony, ale poprawna polszczyzna

Dziś będzie o prostej, wydawać by się mogło, sprawie: o miejscu przymiotnika towarzyszącego rzeczownikowi. Tekst, który ostatnio redagowaliśmy (instruktaż na temat zastosowania e-learningu) najlepiej pokazuje, że użytkownikom języka polskiego coraz częściej trudno jest zdecydować, co ma być pierwsze – rzeczownik czy przymiotnik i zwykle stawiają na pierwszym miejscu rzeczownik, co nie zawsze jest poprawną konstrukcją.
Na początek ciekawy i obszerny cytat z artykułu, który znaleźliśmy, szukając informacji na poparcie niżej przedstawionych tez – artykuł dotyczy języka... kaszubskiego i w całości można go przeczytać tutaj:

„Za pierwotny, naturalny w polszczyźnie potocznej i w polskich dialektach uznaje się szyk: przymiotnik + rzeczownik. Taki szyk najczęstszy jest również w polszczyźnie literackiej, w której jednak, zapewne pod wpływem łaciny, [...] zwłaszcza w wypadku terminów przyjął się szyk rzeczownik + przymiotnik, np. węgiel kamienny, lampka nocna, zegar ścienny itp. Taki szyk odróżnia polszczyznę od innych języków słowiańskich, gdzie przymiotnik zdecydowanie częściej stoi przed rzeczownikiem, por. np. pol. literatura rosyjska – ros. russkaja literatura, pol. Republika Czeska – czes. Czeska Republika.
W kaszubskim zdaniu również częstszy, bardziej naturalny wydaje się szyk przymiotnik + rzeczownik, np. pieczelné brómë, mlecznô droga; obok niego jednak, zapewne pod wpływem polszczyzny, pojawia się szyk rzeczownik + przymiotnik, np. Dzeń Zadeszny, [...] Zrzeszeszenié Kaszëbskò-Pòmòrsczé obok Kaszëbskò-Pòmòrsczé Zrzeszenié, Bòżi Syn obok Syn Bòżi, ale Bòżé królestwò”.

Powyższy cytat – by wskazać Państwu jasne reguły – nieco wykropkowaliśmy, dlatego dla porządku wypunktujmy jeszcze zasady:
1. Jeśli przymiotnik nazywa jakąś cechę danej osoby/rzeczy/zjawiska, stawiamy go przed rzeczownikiem. Wskazywana przez przymiotnik cecha czegoś bądź kogoś może być wtedy doraźna (brzydka pogoda) lub stała (to życzliwa osoba). Taki szyk – jak wskazuje powyższy cytat – naturalniejszy dla języków słowiańskich, pozbawiony jest tonu oficjalności czy sformalizowania.
2. Jeśli przymiotnik jest częścią sformalizowanej już nazwy lub jakiegoś terminu, wtedy stawiamy go po rzeczowniku, np. zdanie pojedyncze, kształcenie zintegrowane, chleb razowy. Szyk rzeczownik + przymiotnik może być też zastosowany wtedy, kiedy chcemy nadać naszej wypowiedzi oficjalny czy uroczysty ton, np. zwracając się do kogoś w apelu: Kobieto występna!, Dziecko najmilsze!, Koleżanko droga!

Kiedy zatem powiemy: Uczeń używa tylko zdań pojedynczych, wskażemy na termin gramatyczny mający swoją definicję (zdanie z jednym orzeczeniem, czyli jedną osobową formą czasownika). Czym innym natomiast będzie stwierdzenie: Łkając, wyrzucał z siebie pojedyncze zdania, bo zdania te mogą być długie i wielokrotnie złożone, tyle że razem nie tworzą spójnego tekstu albo są przedzielane długimi przerwami.
Proste, prawda?

piątek, 13 stycznia 2012

Precyzja z łebkiem kotka w tle

Wpadł nam w oko tekst o brawurowej akcji łódzkich strażaków (całość czytaj tutaj). Otóż pewien malutki kotek zaklinował się w śmietniku, próbując się z niego wydostać przez wąską rurę na dole aluminiowego kontenera. Na akcję pospieszyli strażacy, którzy użyli szlifierki, by uwolnić kocię. Jeden strażak rozcinał rurę, drugi trzymał łebek kotka, by nie przeszkadzał, a trzeci polewał wodą, by od iskier szlifierki nie zapaliła się sierść zwierzęcia i by akcja pozostała ratunkową do końca całego zdarzenia.
Oprócz tego, że spodobał nam się temat tekstu (więcej takich!), to zwróciły naszą uwagę dwa problemy językowe z nim związane. Pierwszego dostarczył nam autor artykułu, pisząc w leadzie: „Godzinę czasu poświęcili strażacy na uwolnienie kota, który rano zaklinował się w rurze na terenie posesji przy ul. Zielonej 66”. Drugi problem wywołali internauci komentujący tekst i rozstrzygający, jak powinno się pisać wyraz „łebek”.

Co do pierwszego: autor popełnił oczywisty błąd językowy, który fachowo nazywa się tautologią, a jego klasycznym przykładem jest „masło maślane”. W związku dwóch wyrazów ten, który jest wyrazem określającym (przymiotnik lub rzeczownik), nie wnosi żadnej nowej treści, powtarza tylko to, co już wyrażone zostało wcześniej. „Godzina” to jednostka czasu, dlatego właśnie dodawanie do niej określenia „czasu” jest błędem. Inne przykłady tego typu językowych potknięć – też wiążące się z czasem – to np. „miesiąc styczeń” (wystarczy „styczeń") czy (bardzo częste!) „okres czasu” (wystarczy „okres").
Kiedyś w jednym ze swoich wystąpień w wideoblogu prof. Jerzy Bralczyk, spierając się z Wojciechem Cejrowskim, powiedział, że można uznać użycie tego typu tautologii za dążenie do szczególnego podkreślenia/doprecyzowania danej informacji (w kontekście pełnej dramatyzmu akcji strażaków to byłby zatem argument broniący autora tekstu). My jednak nie radzilibyśmy Państwu korzystania z tego argumentu – naszym dążeniem powinna być nie tylko precyzja w wyrażaniu informacji, ale i skrótowość wypowiedzi, co w epoce mikroblogów wydaje się decydować o tym, czy ktoś przebije się ze swoim komunikatem, czy nie.

A co wobec tego z „łebkiem”? Jeden z internautów wychwycił to słowo z tekstu i uznał je za błędnie zapisane. Został zaraz zakrzyczany przez innych komentujących, którzy fachowo (naprawdę!) zacytowali wydawnictwa poprawnościowe.
Bo rzeczywiście, określenie małego łba (tym bowiem jest łebek) to taki dziwny rzeczownik, który ma dwie równie poprawne formy zapisu – „łebek” i „łepek”. Nas zawsze dziwi ta druga pisownia („łepek"), ale jak widać, są i tacy, dla których to właśnie „łebek” jest nietypowy.

W Łodzi kotek uratował swój łebek/łepek, choć ta godzina akcji ratunkowej musiała być dla niego ekstremalnie dramatycznym przeżyciem. Nam pozostaje się cieszyć nie tylko z tego, że kotek przeżył i że mamy dzielnych strażaków, ale i z tego, że mamy edukowanych internautów – wrażliwych zarówno na losy zwierząt, jak i na normy językowe :-).