poniedziałek, 30 maja 2011

Zbędne dodatki

Wydaje się, że pisząc czy mówiąc, zbyt często nie dowierzamy odbiorcom naszych komunikatów. Myślimy: „nie zrozumieją, więc trzeba jeszcze jaśniej/ jeszcze lepiej/ jeszcze dłużej napisać/powiedzieć, by dotarło”.
W redagowanej przez nas teraz książce aż roi się od takich właśnie zbędnych językowych dopowiedzeń, dookreśleń czy – ogólniej – dodatków. Ot, choćby tak z pozoru niewinne wyrażenie, jak „zupełnie odwrotnie”, które dało początek pomysłowi na ten post.
Jak mówi słownik, „odwrotnie” to inaczej „przeciwnie, na odwrót”. Jak mówi zdrowy rozsądek, odwrotnie nie może być bardziej lub mniej, odwrotnie to bowiem na wspak. Z matematyki znamy określenia „wprost proporcjonalny” (czyli: gdy jedno coś rośnie, drugie rośnie tak samo, proporcjonalnie, np. gdy x rośnie pięć razy, to wprost proporcjonalne do niego y też urośnie pięć razy) i „odwrotnie proporcjonalny” (czyli: gdy jedno coś rośnie, to drugie wręcz przeciwnie, maleje, w dodatku o tyle samo, o ile tamto pierwsze urosło, np. gdy x rośnie pięć razy, to odwrotnie proporcjonalne do niego y zmaleje, też pięciokrotnie). „Odwrotnie” nie potrzebuje zatem dodatkowych określeń, by dobrze je zrozumieć. Nie potrzebuje przysłówka „zupełnie” (bo nie może być „niezupełnie odwrotnie”, może być najwyżej „niezupełnie tak”), podobnie jak nie potrzebuje przysłówka „dokładnie”, które też często łączymy z „odwrotnie” (dowód: blog, który znaleźliśmy w sieci i którego tytuł to właśnie „Jest dokładnie odwrotnie” – zobacz tutaj).
A może jest odwrotnie, niż sugerowaliśmy na wstępie? Może pisząc czy mówiąc, tak naprawdę nie dowierzamy sobie albo swoim kompetencjom językowym? Jak się okazuje, nader często niepotrzebnie. To chyba Państwa powinno pocieszyć? :-)

czwartek, 26 maja 2011

Do samospisu!

I nastał znów czas Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań (dalej NSPLiM). Jako że teraz wszystko trzeba zareklamować (zwłaszcza jeśli jest to robione za pieniądze z UE), najlepiej w TV lub w radiu, to i NSPLiM reklamowany być musi. Więc reklamują go – tym mocniej, im koniec spisu bliższy.
I słyszymy coraz bardziej powszechne (a jakże!) larum: „Spisz się i Ty!”. To hasło krzyczy do nas także na stronie NSPLiM (czytaj tutaj). Bo chodzi o to, by jak najwięcej z nas, obywateli, dokonało „samospisu” online. Dlatego na stronie NSPLiM mamy i formularze do samospisu, i informacje o samospisie. Samospis można nawet polubić na Facebooku, takie czasy.
W tym narodowym porywie statystycznym słowa pogubiły swoje prawdziwe znaczenia. A może tylko ktoś źle spisał te znaczenia ze słownika?
Spisać/spisywać coś, kogoś” to rzeczywiście «dokonać spisu, wykonać rejestr, wykaz, protokół; ułożyć tekst». Ale już czasownik „spisać się” (strona zwrotna) oznacza «postąpić, zachować się w sposób zasługujący na wyróżnienie, pochwałę (ironicznie: na naganę); odznaczyć się, pokazać się, popisać się» („Słownik języka polskiego” PWN). Mały zaimek „się” zmienia sens słowa. To „się” przenosi czynność z kategorii tych wykonywanych mechanicznie pod dyktando kogoś (np. „spisywał wiernie jego słowa”) lub czegoś (np. „spis z natury”) do kategorii działań manifestujących czyjąś wolę, czyjeś zdolności, czyjeś dobre lub złe zamiary.
„Spisz się i Ty!” oznaczać może zatem „popisz się (w końcu)!”, „pokaż swoje prawdziwe oblicze!”, „objaw nam swoje możliwości!”. Ta skądinąd chwalebna zachęta ze spisem narodowym, a już tym bardziej ze samospisem za wiele wspólnego nie ma, co wiedzą nawet ci, których dotąd NSPLiM omijał.
I nastał znów czas NSPLiM. Nie spisujmy się źle (nagannie, karygodnie...), obywatele! Dokonajmy wpisu, choćby i wypełniając online odpowiedni formularz. Co z tego, że niejeden z nas woli jadłospis od samospisu? Wpiszmy się (spiesząc się)! I miejmy to z głowy, a przede wszystkim z oczu!

czwartek, 19 maja 2011

Dobry uczynek dla języka

W radiu powiedzieli, że dziś jest Dzień Dobrych Uczynków. Powiedzieli też, że dobro jest czynić dobrze, nie tylko 19 maja, dlatego do niego zachęcają. „I choćby to miało być tylko przeprowadzenie przysłowiowej babci przez ulicę, zróbmy dzisiaj coś dobrego” – dodali.
Pomyśleliśmy: o jakie to przysłowie, które mówi o babci, może chodzić? „Gdyby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem” – jedyne porzekadło, jakie nam przyszło do głowy, do tego kontekstu zupełnie bowiem nie pasowało. A może miało być „przeprowadzanie przysłowiowej baby przez ulicę”? Tu moglibyśmy już poradzić sobie lepiej – wiadomo wszak, że „baba z wozu, koniom lżej”, kontekst drogowy jest, jakoś można by jedno z drugim połączyć...
Pora na nasz dobry uczynek.
Mili i Szanowni Państwo, wyraz „przysłowiowy” oznacza „taki jak w przysłowiu”. Używa się go wtedy, gdy chcemy, by odbiorca naszej wypowiedzi przypomniał sobie jakąś mądrość ludową i dobudował sens informacji o to, czego nie mówimy wprost albo – czego nie dopowiadamy. Wyraz „przysłowiowy” jest nadużywany, w dodatku najczęściej w błędnym znaczeniu. Lubią go zwłaszcza dziennikarze, którym pasuje tworzenie różnego rodzaju skrótów – zgadza się z dynamiką przekazu i jego polotem (cokolwiek by to miało znaczyć). Uwodzeni wizją budowania celnych metafor i skrótów myślowych, zapominają o ważniejszej w dziennikarskim fachu precyzji i rzetelności przekazu, także językowej. I wychodzi to, co wychodzi.

środa, 18 maja 2011

Anielski PR

Na naszą skrzynkę przyszedł newsletter z jednego z serwisów poświęconych public relations. Newsletter krzyknął do nas tematem wiadomości: „Bez anielskiego w PR ani rusz! Ostatnie 2 dni zapisów!!!”. Hm, pomyśleliśmy, o co tu może chodzić? O anielski spokój? Anielski śpiew? Anielski orszak? Anielski włos czy głos? Było dla nas przecież jasne, że i my chcemy - musimy! - mieć to anielskie coś. Tylko co to jest??!
Rozbudzona tak ciekawość szybko jednak ulotniła się i ustąpiła miejsca poirytowaniu. Anielski (spokój/ śpiew/ orszak/ głos/ włos...) okazał się bowiem angielskim (językiem) i cały czar prysnął.
Dla autorów newslettera mamy pomysł na temat kolejnego biuletynu (i szkolenia): „Polski – poznaj, zanim wylecisz (z branży). Zapisy trwają!”. A wszystkim PR-owcom życzymy sukcesów - co i rusz :-)

niedziela, 15 maja 2011

Dziękujemy wam, PKP!

O tym, że PKP ma problemy z liczeniem, można przekonać się, słuchając rozmaitych zapowiedzi – na dworcach czy w pociągach. Oto nasze ostatnie „znaleziska”.
Stacja Gdańsk Główny, piękne majowe popołudnie, jeden pociąg się spóźnia, drugi jednak przyjeżdża o czasie. Z megafonu wydobywa się komunikat: „Do dnia trzydziesty pierwszy maja na odcinku (...) honorowane są bilety SKM”.
Pociąg relacji Gdynia – Kraków, godzina wieczorna, tuż za dworcem Warszawa Zachodnia. Kierownik pociągu budzi zaspanych pasażerów, donosząc uprzejmie: „Planowy przyjazd do stacji Kraków Główny godzina zerowa zero dwa”.
Ogłoszenie pierwsze mówi nam, że w odróżnieniu od przeciętnego Kowalskiego Polskie Koleje Państwowe wiedzą, że w datach miesiąc należy odmienić i postawić w dopełniaczu (uff!), ale nie wiedzą, że odmienia się także liczebnik określający dzień, nawet jeśli poprzedzony jest on – zupełnie niepotrzebnym skądinąd – wyrażeniem „do dnia”.
Ogłoszenie drugie oznacza z kolei, że Polskie Koleje Państwowe tak dobrze znają liczebniki porządkowe (w mianowniku! – zob. ogłoszenie 1.), że używają ich nawet jako określenia północy. (Według innej interpretacji: skoro w PKP jest godzina zerowa, to i każda inna jest niepewna; już wiemy zatem, skąd spóźnienia).
Nie pozostaje nam nic innego, jak podziękować PKP – za to, że są i dają nam tematy do rozważań.

PS 1. Informacja dla zdezorientowanych kolejarzy: 1. ogłoszenie pierwsze powinno brzmieć „Do trzydziestego pierwszego maja (...)” i byłoby idealnie. 2. ogłoszenie drugie mogłoby być np. takie: „Planowy przyjazd do stacji Kraków Główny dwie minuty po północy”.
PS 2. Informacja dla zdezorientowanych niekolejarzy: choć zapisujemy godzinę 0:02, nie możemy jej czytać jako „godziny zerowej” (podobnie jak nie ma lat zerowych – jak swego czasu niektórzy chcieli nazywać pierwszą dekadę XXI wieku). Możliwe wyjście z sytuacji to użycie właśnie nazwy „północ”.

Rzecznik rzucony na stos (ofiarny)

Sytuacja, w której błędy językowe śmieszą (do łez) zamiast drażnić, nie należy do częstych. Inna sprawa, że rozbawienie łatwo i szybko może przejść w rozdrażnienie, a w najlepszym razie – w pukanie się w czoło (własne, bo czoła autorów wypowiedzi cytowanych przez dziennikarzy, są z reguły dla nas niedostępne, a szkoda).
A do śmiechu do łez doprowadziła nas informacja przeczytana we wczorajszym newsletterze portalu Proto.pl dotycząca ostatnich dokonań rzecznika naszego rządu w serwisie Facebook (pełny tekst można przeczytać tutaj).
W artykule zacytowane zostały dwie, jakże „zabawne”, wypowiedzi. Autorką pierwszej z nich jest specjalistka ds. kreowania wizerunku firm, marek i produktów w internecie (nazwiska miłosiernie nie wspomnimy), która tłumaczy czytelnikom: „Rzecznik prasowy nie jest dla wyborców osobą autentyczną – jest to specjalista dedykowany do kontaktów z mediami [...]”. Autor drugiej to specjalista ds. marketingu politycznego z Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, który mówi, że rzecznik „prowadzi dosyć siermiężny dialog” (z kontekstu wynika, że chodzi o dialog skąpy w interakcje, nierozbudowany, dialog w powijakach, że tak metaforycznie to ujmiemy).
Do imiesłowu „dedykowany” (będącego kalką angielskiego dedicated), który na początku swojej kariery w języku polskim notowany był głównie w tekstach informatycznych, by wkrótce wkroczyć w inne dziedziny życia, jako tako zdążyliśmy się przyzwyczaić, co wcale nie oznacza, że go akceptujemy (bo nie ma potrzeby takiego zapożyczenia w polszczyźnie) czy – że się z nim pogodziliśmy. Nie akceptujemy i nie godzimy się zwłaszcza w takich kontekstach, które zwróciła nam wyszukiwarka (to wyniki pierwsze – ale lepsze!): PureLime – „odzież dedykowana dla kobiet”, AIP – „infolinia dedykowana do obsługi osób [...]”, forum Wedkuje.pl – „zanęta dedykowana (!) pod konkretny gatunek ryby”, ASA sp. z o.o. – „konferencja prasowa dedykowana nowoczesnym metodom profilaktyki zdrowia intymnego kobiety”, DlaHandlu.pl – „sklep dedykowany zabieganym pasażerom metra” itp. Można było przecież powiedzieć: „przeznaczony”, „służący do czegoś”, „dla kogoś/czegoś”, „do czegoś” i nikt nie miałby wątpliwości, o co chodzi. Że byłoby bez „mądrych” słów? No cóż, mądre słowa mają to do siebie, że przestają być mądre, jeśli się ich głupio używa.
Przypomnijmy więc pochodzenie i definicję słowa „dedykować”. Słowo przywędrowało do polszczyzny z łaciny, gdzie pierwotnie oznaczało „uroczyście poświęcić bogom, ofiarować”. Słownik języka polskiego PWN wyjaśnia, że dedykować oznacza dziś przede wszystkim „ofiarować, poświęcić komu (jakiś utwór lub przedmiot)” i podaje takie przykłady: „Dedykować komuś wiersz, powieść, symfonię”.
Wróćmy do naszego rzecznika prasowego. Jeśli upierać się, że specjalistka wie, co mówi, należałoby jej wypowiedź zrozumieć chyba tak: rzecznik prasowy to specjalista, którego się składa w ofierze mediom. (Inna sprawa, że wiele osób zgodziłoby się z tą definicją). Kaleką treść odzwierciedla kaleka forma tekstu – każdy gołym okiem widzi, że nadęcie wypowiedzi obcymi słowami gwałtownie zaniżyło jej komunikatywność. A przecież można było powiedzieć: „rzecznik prasowy to specjalista ds. kontaktów z mediami” albo „powołany do kontaktów z mediami”.
Jeśli zaś nie tylko specjalistka ds. kreowania, ale i specjalista ds. marketingu politycznego wie, co mówi, to rysuje nam się taki oto obraz rzecznika rządu: chłop przyodziany w zgrzebne płótno, jako tako zszyte tu i ówdzie po bokach, który rzuca się na stos jako ofiara. Tylko czyja to jest ofiara?

sobota, 7 maja 2011

Piłkarzy uczą polskiego – a dziennikarzy?

A było to tak: najpierw trafiliśmy na ciekawy raport przygotowany przez Fundację Kultury Języka Polskiego „Dobrze Powiedziane” – tematem badania była poprawność językowa w polskich mediach (internetowe wydania dzienników ogólnopolskich – cały raport można przeczytać tutaj). Z raportu dowiedzieliśmy się m.in., że wydanie online gazety „Fakt”, obok „Super Expressu” i „Gazety Wyborczej”, to jedno z tych miejsc w sieci, gdzie od błędów jest aż gęsto. Zainspirowani tym stwierdzeniem zaczęliśmy poszukiwania. Na stronie Fakt.pl od razu zaciekawił nas tytuł „Lechia uczy się polskiego” i, jak się okazało, nasza intuicja była dobra.
Artykuł zaczyna się takim oto leadem: „Lechia Gdańsk postanowiła zadbać o edukację swoich zagranicznych piłkarzy. Szóstka graczy, niektórzy wraz z żonami, rozpoczęło naukę języka polskiego” (cały artykuł do przeczytania tutaj). No tak, pomyśleliśmy, to nic nowego, że w polskim futbolu nie dzieje się dobrze, ale żeby aż tak??? Okazuje się, że szeregi polskich piłkarzy zasilają sportowcy płci obojnaczej, co więcej – z żonami, które także cierpią na rzadką skądinąd przypadłość hermafrodytyzmu. A może, wpadło nam do głowy, obojnactwo to jakiś nowy sposób na poprawienie wyników sportowych? Ale jak do stosowania tego biologicznego, że tak to nazwiemy, dopingu ma się obojnactwo żon? No bo to, że ktoś (czytaj: autor tekstu) aż tak chciał dokopać piłkarzom, nie mogło chyba być prawdą...
Dalsza lektura tekstu pozwoliła nam się dowiedzieć m.in., że: „Naukę rozpoczęła szóstka graczy, którym dotychczas dość opornie szło przyswajanie sobie naszych słówek” oraz że: „W klubie liczą, że przyswojenie języka polskiego przez obcokrajowców pomoże im nie tylko w codziennym życiu w naszym kraju, ale wpłynie także na lepszą komunikację na boisku jak i w szatni”. Nie możemy pominąć też milczeniem stwierdzenia nauczycielki polskiego (!) prowadzącej zajęcia z piłkarzami, która mówi dziennikarzowi: „Póki co, najlepiej radzi sobie...”.
Nie wiemy, jakie słówka w Gdańsku uznawane są za „nasze”, na pewno jednak nie należy do nich trudne słówko „zarówno”, które jest pierwszym członem tzw. spójnika złożonego („zarówno..., jak...”) i którego (przynajmniej w ogólnej odmianie języka polskiego) pomijać nie można, bo błędem jest samotne „jak i...”. Ale już zupełnie nie rozumiemy, skąd w ustach polonistki, która uczy języka polskiego obcokrajowców, wzięło się wyrażenie „póki co”, użyte zamiast o wiele lepszego „na razie” czy „jak do tej pory”. Bo co jak co, ale „póki co” na razie na pewno nie jest nasze, językoznawcy wszak klasyfikują je jako rusycyzm. No chyba że „nasze” znaczy tak naprawdę to samo, co w epoce PRL-owskiej kolektywizacji: wspólne, czyli niczyje...

PS A jak powinno brzmieć poprawnie zdanie z leadu? „Sześcioro graczy, niektórzy wraz z żonami, rozpoczęło naukę języka polskiego”, ewentualnie: „Szóstka graczy, niektórzy wraz z żonami, rozpoczęła naukę języka polskiego”.

wtorek, 3 maja 2011

Technologia na bakier z językiem

Tym razem zainteresowaliśmy się artykułami z działu „Technologie” portalu Gazeta.pl. Wszystko zaczęło się niewinnie – od tekstu na temat oszczędności (a raczej ich braku) na kosztach drukowania w firmach. Temat ekologiczny i dla nas, powiedzmy to od razu: niezbyt obytych z technologiami, bezpieczny, bo z definicji niewymagający wertowania słowników ani używania „telefonu do przyjaciela”, który litościwie tłumaczyłby nam, o-co-w-tym-wszystkim-chodzi.
Z tekstu (całość można przeczytać tutaj) dowiedzieliśmy się m.in., że: „Praca wykonywana przez część z pracowników nie może się obyć bez obcowania z papierem i po prostu wymaga stałego drukowania i kopiowania dokumentów”.
Zainspirowało nas to obcowanie z papierem, jednak po dłuższym namyśle odrzuciliśmy dosłowne skojarzenia. Sięgnęliśmy (jednak! – wątpić jest rzeczą ludzką) do słownika i oto, co stary dobry PWN nam podpowiedział: „obcować – być z kimś (czymś) w bliskim kontakcie, utrzymywać z kimś żywe stosunki towarzyskie; przebywać, przestawać z kimś, z czymś, współżyć z kimś. Obcować z ludźmi; obcować z przyrodą”.
Czasownik „obcować” łączy się zatem z wyrazami określającymi ludzi (ale raczej ich ogół – patrz poniżej), albo ze słowami oznaczającymi pewne ogólniejsze zjawiska, dziedziny życia, pojęcia (a nie nazwy konkretnych rzeczy!) itp. Obcować można wszak z przyrodą, ze sztuką (i może tylko przy obcowaniu ze sztuką możemy sprowadzać ten „akt” do obcowania z papierem – np. grafiką, słowem pisanym etc. – choć nikt nie będzie tak mówił, jeśli przez chwilę zastanowi się nad znaczeniem słowa „obcować”!), z pięknem, z Bogiem, ze śmiercią, ze świętymi itp. Nikt natomiast nie powie (mamy nadzieję), że obcuje z kwiatkami, z obrazem/rzeźbą, ze zmarłym itp. – nie powie tak choćby dlatego, że słownik notuje też drugie znaczenie czasownika „obcować”, a mianowicie „współżyć z kimś” i tylko w tym znaczeniu wyraz ten może łączyć się ze słowami określającymi pojedyncze osoby/rzeczy.
Stare przysłowie mówi, że nie ma tego złego... I rzeczywiście: błąd słownikowy w artykule z portalu Gazeta.pl skłonił nas do lektury innych tekstów z działu Technologie. Obcowanie ze sposobem myślenia (!) dziennikarzy tego działu zaowocowało kilkoma jeszcze innymi „łupami językowymi”. Ale o tym już w następnych odcinkach...