wtorek, 21 grudnia 2010

Uwaga na edycję!

„Organizacja XYZ pragnie złożyć serdeczne wyrazy wdzięczności za Państwa zaangażowanie i pomoc udzieloną podczas IV Edycji ogólnopolskiego Konkursu Nauk Przyrodniczych «XYZ»”. To przykład na to, jak dużą rangę zyskało tępione przez językoznawców słowo „edycja” – twórcy nazw rozmaitych konkursów/wydarzeń/festiwali itp. zaczynają je bowiem traktować jako immanentną część nazwy własnej (albo nazwę własną samą w sobie – IV Edycja to przecież coś innego niż I Edycja, V Edycja czy XXIII – trzeba zatem przypisać temu słowu odrębność, myślą sobie użytkownicy języka). PR-owcy dają temu wyraz przez użycie wielkiej litery. I, dodajmy, problem nie jest jednostkowy.
W przedstawionym cytacie z listu do sponsorów i patronów medialnych widać jeszcze jedną wadę. Słowo „edycja” zostało potraktowane jako część nazwy własnej konkursu. Sama jednak nazwa straciła jakby znaczenie – wobec tego, że słów pisanych wielką literą w tak krótkim fragmencie byłoby, w odczuciu nadawcy tego komunikatu, zbyt dużo, trzeba było zastanowić się nad wyborem, dość przypadkowym w efekcie. Nazwą zatem jest teraz Konkurs Nauk Przyrodniczych, słowo „ogólnopolski”, choć wskazuje na charakter rywalizacji i jak najbardziej zasługuje na potraktowanie go jako części składowej pełnej nazwy, uznawane jest tutaj jako pospolite określenie, wtręt.
Jak byłoby poprawnie? Tylko w takim zapisie: IV edycja Ogólnopolskiego Konkursu Nauk Przyrodniczych „XYZ”.
Słowa „edycja” z języka już się wyrugować chyba nie da – tak zrosło się z nazwami rozmaitych wydarzeń odbywających się cyklicznie, że już i językoznawcy przestali z nim walczyć. Pamiętajmy jednak, że słowo to jest wciąż pospolitym rzeczownikiem (takim jak np. – z innych kontekstów – „odcinek”, „seria”, „etap” itp.) i tym samym nie możemy zapisywać go wielką literą.

niedziela, 5 grudnia 2010

Makabra w sklepie z zabawkami

Okres mikołajkowo-świąteczny w pełni, zatem sklepy z zabawkami przyciągają tłumy. Tłumy te coraz częściej kierują swe kroki w stronę regałów z zabawkami edukacyjnymi, dydaktycznymi, a nawet - ostatnio - naukowymi. W dużych i małych sklepach zabawkowych można już bowiem kupić rozmaite zestawy, których celem jest wprowadzenie dziecka w świat fizyki, chemii, biologii, geometrii itp. Mamy zatem np. "Młodego paleontologa", "Hodowlę kryształów", "Elektronik start", "Laboratorium perfum", "Kopalnię minerałów" i wiele wiele innych.
Wśród nich znaleźć też można (np. w sieci sklepów SMYK) zestaw nazwany przez jego producenta "Pierwsza chemia". Wbrew pierwszym skojarzeniom nie jest to jednak zestaw z dziedziny medycznej (inna wersja takiego zestawu mogłaby wtedy zostać nazwana "Mały onkolog", na wzór "Małego doktora"), ale zabawka, która ma być dla dziecka pierwszą lekcją chemii, coś w rodzaju minilaboratorium - kilka probówek, pojemniczków, pipet itp. przedmiotów nieodzownych do wykonywania pierwszych eksperymentów.
A przecież można było wymyślić neutralną nazwę dla tej zabawki. "Małe laboratorium", "Pierwsza lekcja chemii", "Mały chemik"... Może wtedy nazwa tego naukowego zestawu nie zapadałaby tak w pamięć, ale może też - nie odstraszałaby w pierwszym odruchu sporej części klientów.

piątek, 3 grudnia 2010

Wielkie z małym

Jeden z ważniejszych w Polsce dostawców usług telekomunikacyjnych, firma Aster, reklamuje ostatnio pakiety swoich usług hasłem „Aster-o-nomiczne promocje”. Autora tego sformułowania skusiło zgrabne połączenie znanego powszechnie przymiotnika z nazwą firmy. Jednak hasło to jest przykładem coraz powszechniejszego w reklamach dawania prymatu formie nad treścią czy, inaczej, obojętności na normy językowe wynikającej z pogoni za atrakcyjnością reklamowego sloganu.
Według słowników wyrazów obcych (przewertowaliśmy kilka, by nie być gołosłownymi) astronomiczny to bowiem: „o liczbach: bardzo wielki, zawrotny, ogromny”. Reklama mówiąca o astronomicznych (w domyśle) promocjach daje nam zatem pod rozwagę oksymoron, bo coś, co de facto jest obniżką ceny (tak należy rozumieć słowo promocja w tym kontekście), zderzone zostaje z sugestią liczby ogromnej, niewyobrażalnie wysokiej.
Podobnym hasłem „pochwalić się” może mały i szerszemu odbiorcy nieznany sklepik na ul. Kalwaryjskiej w Krakowie. Na witrynie sklepowej można przeczytać wielkie i kolorowe hasło „Wysokie rabaty”. I znów coś tu zgrzyta. O rabacie (ten rabat, czyli obniżka) powiemy przecież raczej, że jest duży, możemy też nazwać go atrakcyjnym (bo klient zwraca na niego uwagę, widząc w takim zakupie korzyść dla siebie), ale mówienie wysoki, o czymś, co obniża cenę... Zabieg dla nas wątpliwy.
No chyba że w sklepie, którego reklama zwróciła naszą uwagę, w sprzedaży są aktualnie wysokie rabaty, czyli grządki kwiatowe. To też teoretycznie jest możliwe i już widzimy oczyma duszy wysokie i wąskie połacie ziemi, w sam raz dopasowane do możliwości ogrodników, którym problemy z kręgosłupem nie pozwalają się schylać, a pasja życiowa, czyli sadzenie kwiatów, nie pozwala żyć spokojnie. Bo czego to ludzie nie wymyślą?

czwartek, 18 listopada 2010

Startując z głową...

Samorządowa kampania wyborcza trwa w najlepsze, językoznawcy zatem mają pożywkę dla swoich badań i/lub krytyki. Przykład: jeden z krakowskich kandydatów na prezydenta miasta przekonuje do siebie hasłem: „Inwestując z głową, stać nas na więcej”. Hasło jest ogromne, billboardowe, więc tym trudniej w nim nie zauważyć błędu. Błędu szkolnego, będącego jednocześnie jednym z bardziej rażących (choćby tylko dlatego że pisanym ogromniastymi literami) dowodów na to, że coraz gorzej radzimy sobie z imiesłowami przysłówkowymi. A przecież polonistki do upadłego powtarzają na lekcjach dzieciom i młodzieży w każdym wieku, że imiesłowowy równoważnik zdania jako część zdania złożonego możemy stosować tylko wtedy, gdy podmiot w obu zdaniach – nadrzędnym i podrzędnym – jest ten sam. Tu często pada koronny przykład: „Idąc do domu, padał deszcz” (źle!) / „Idąc do domu, zmokłam” (dobrze).
Wracając do wyborczego hasła: rozumiemy, że kandydat chciał mieć zawołanie krótkie, plakatowe, nośne, a może nawet bojowe. Rozumiemy więc, że nie wchodziły w grę zbyt jak na billboardy rozbudowane konstrukcje typu: „Kiedy inwestujemy z głową, stać nas na więcej” czy „Jeśli inwestujemy z głową, stać nas na więcej”. Rozumiemy, że kandydat chciał mieć hasło wyraźnie odwołujące się do przyszłości, przyszłości z nim jako prezydentem Krakowa, rzecz jasna. Ale nie rozumiemy, dlaczego w gronie doradców (także tych od promocji czy marketingu politycznego) tego lokalnego polityka nie znalazł się ani jeden, który by pomyślał o językowej poprawności i spróbował ustrzec go od krytyki.
A przecież nie było trudno. Podpowiedzi cisną się bowiem same. Np. takie: „Inwestycje z głową. I stać nas na więcej!”, „Stać nas na więcej: inwestujmy z głową”, „Inwestujmy z głową, bo stać nas na więcej”.
Kandydatowi z felernym hasłem życzymy jak najlepiej. A przede wszystkim życzymy mu doradców z prawdziwego zdarzenia. Takich... z głową, jeśli to nie oksymoron :)

niedziela, 14 listopada 2010

Uciekające bilety

W jednym z klubów na krakowskim Zabłociu zobaczyliśmy takie oto ogłoszenie: „Bilet traci ważność po wyjściu z klubu”. Z niepokojem chwyciliśmy się za kieszenie – lepiej przeciwdziałać niż żałować, a klub, z którego wychodzą bilety, choć wcześniej zdawał nam się sympatyczny i modnie postindustrialny, teraz wydał się mocno podejrzanym miejscem. Odetchnęliśmy jednak: nasze bilety jeszcze nie zdążyły wyjść i spokojnie wciąż tkwił w naszych kieszeniach. Dobre leniuchy.
Ale od chwili przeczytania kartki ostrzegającej o uciekających biletach nic już nie było takie samo, a sobotnio-swobodna i jakże przyjemna atmosfera ustąpiła miejsca podejrzliwości. Zaczęliśmy węszyć za innymi ogłoszeniami w stylu: „Piwo/drinki po odejściu od baru tracą procenty” czy „Muzyka po oddaleniu się od sceny znika”. Klubowy chillout ustąpił miejsca jazgotliwej galopadzie myśli w naszych głowach.
Pozostało nam kurczowo trzymać się za kieszenie, a raczej: za bilety. W końcu, nie mogąc znieść napięcia, wyszliśmy, a nasze bilety wraz z nami. Niepokój stracił ważność – wraz z biletami.
PS. Ponieważ klub w gruncie rzeczy naprawdę jest przyjemny, radzimy na koniec właścicielom: zmieńcie ogłoszenie o biletach np. na takie: „Jeśli wychodzisz z klubu, Twój bilet traci ważność”. Troszkę dłuższe, ale przynajmniej poprawne i nie budzi strachu w klubowiczach :)

poniedziałek, 11 października 2010

Język: gra w refleks

Sytuacja z kursu jazdy (zajęcia teoretyczne).
Instruktor: - Co powinien teraz zrobić pojazd 1?
Kursantka 1: - Cofnąć się.
Instruktor: - Dobrze, ale gdzie?
Kursantka 1: - ...?
Po kilku chwilach niepokojącej i pełnej napięcia ciszy szept podpowiedzi z sali: - Do tyłu...
Instruktor (uradowany): - Tak, tak, właśnie, musi cofnąć się do tyłu!
Kursantka 1: - ???
Opisane powyżej zdarzenie, z gatunku autentycznych, doskonale pokazuje, jak dynamicznie zmienia się język. Przyzwyczailiśmy się już bowiem - a "my" oznacza tutaj grupę dumnych z siebie użytkowników języka wyczulonych na jego poprawność (mamy nadzieję, że autoironia jest czytelna :-) ) - do zwrotów w rodzaju: "kontynuować dalej", "podskoczyć w górę", "cofnąć się do tyłu" itp., czyli do tautologii. Przyzwyczailiśmy się, bo znamy dobrze teorie mówiące, że język rozwija się w rytm czterech tendencji - jedną z nich jest tendencja do precyzji. Zatem: ktoś mówiący "cofnąć się do tyłu" czuje, że bardzo dokładnie określił kierunek ruchu, bez owego "do tyłu" samo "cofnąć się" jest gorsze, bo jakby niepełne.
Czymś innym jest jednak tendencja do precyzji w języku, czymś innym doprecyzowujące tautologie, a czymś zupełnie innym przytoczone pytanie postawione przez instruktora ze szkoły jazdy. A precyzyjniej - nomen omen - pytanie to doskonale obrazuje konsekwencje utrwalanych błędów. Pytanie to bowiem pokazuje, jak bardzo szybko - np. w ślad za dążeniem do precyzji w języku - następuje zmiana znaczenia słów. Dziś już "cofnąć się" nie różni się wiele od czasownika "pojechać/pójść/skierować się", zaczyna być synonimem tych słów. Nie dość bowiem, że powszechnie używamy łącznie konstrukcji tautologicznej "cofnąć się do tyłu", to jeszcze (a raczej: już) owo "cofnąć się", użyte samo, zaczyna funkcjonować jako czasownik ogólny, w który nie jest wpisany ściśle określony kierunek ruchu, więc ten kierunek trzeba każdorazowo ukonkretnić (co z tego, że każdorazowo wypada dodać "do tyłu"? Może za chwilę to już nie będzie jednak takie oczywiste...).
Język rozwija się - taka jego nieustająca uroda. Purystom językowym pozostaje pozostać w tyle za tymi z użytkowników języka, którzy mówią (rozumują) jak większość i w lot chwytają najbardziej podchwytliwe językowo pytania.
A jak językowy refleks wpływa na refleks na drodze? Pozostaje nam mieć nadzieję, że jeden i drugi nie mają ze sobą wiele wspólnego... ;-)

poniedziałek, 4 października 2010

Ulice mają swoje życie


Wbrew tytułowi tego posta nie będziemy tym razem analizować tekstów piosenek rockowych, tylko błędy w nazwach krakowskich ulic. A źródłem pomysłu jest ulica Anny Libery (tak, właśnie tak byłoby poprawnie, a że nie jest – o tym poniżej).
Na początek krótka notka biograficzna. Anna Libera, zgodnie z danymi z Wikipedii (więcej pod tym linkiem), była z zawodu hafciarką, a z zamiłowania i powołania poetką i dramatopisarką. Żyła w XIX wieku, a tematem, jaki często brała na warsztat pisarski, były zgodnie z romantyczną modą ludowe legendy z najbliższych jej okolic, czyli Krakowa i sąsiadujących z nim miejscowości.
Forma mianownikowa nazwiska tej poetki, jest zakończona na -a: Libera. Zatem zgodnie z zasadami obowiązującymi w polszczyźnie podlega odmianie – za „Nowym słownikiem poprawnej polszczyzny PWN” (Warszawa 2002) należy do grupy nazwisk, które „mają odmianę rzeczownikową analogiczną do odmiany żeńskich rzeczowników pospolitych zakończonych na -a (np. wdowa)”. W dopełniaczu jest wdowy, zatem i Libery. Idąc dalej: ulica powinna nazywać się Anny Libery, ponieważ w języku polskim nazwy ulic będące rzeczownikami mają formy dopełniaczowe (zob. np. ul. Św. Krzyża, ul. Powstania Warszawskiego, ul. Powstańców Śląskich, ul. Kościuszki, ul. Nawojki itp.).
Używana powszechnie nazwa (na mapach, w dokumentach urzędowych, na tabliczkach z nazwą ulicy – zresztą to też ciekawy i osobny temat; chcącym go zgłębić polecamy spacer ulicą Anny Libery, bo tylko tak będą mogli przekonać się o „tabliczkowej” wojnie poprawności z niepoprawnością toczonej przez właścicieli posesji znajdujących się na omawianej tu ulicy) jest niedobra też dlatego, że u bardziej świadomych użytkowników języka polskiego powoduje niepokój i niesie z sobą wieloznaczność. Bo powstaje pytanie, jak brzmiałaby mianownikowa forma nazwiska żeńskiego o dopełniaczu Libera? Przecież nie Liber (takie nazwisko polszczyzna zresztą też notuje), bo wtedy nazwisko pozostałoby nieodmienne (zob. np. Nowak, Bacewicz, Kośmider itp.). Dopełniaczowa forma Libera jest w języku polskim po prostu niemożliwa. Mimo to nie jest niemożliwa w urzędowej i zwyczajowej nomenklaturze. Pozostaje zanucić szlagier zespołu T.Love…

niedziela, 3 października 2010

Naczelna, wydawnicza, prowadząca... - czyli o żeńskiej końcówce

Powiedzmy sobie od razu - nie jesteśmy zwolennikami słów w rodzaju: ministra, krytyczka, skoczkini czy myśliwa. Co więcej, mamy spore opory przed używaniem słów typu: socjolożka, psycholożka, filolożka. Powodem nie jest wcale antyfeministyczne nastawienie czy brak zrozumienia dla takich językowych zabiegów. Chodzi raczej o to, że uznajemy, że zwyczajów językowych nie można sztucznie zmieniać, język nie jest materią, która podda się tego typu systemowym działaniom, choćby nawet u ich podstaw leżały jak najbardziej słuszne intencje. Inna sprawa: większość proponowanych przez feministki żeńskich odpowiedników tradycyjnych nazw (więcej przykładów można znaleźć na stronie akcji "Trudne wyrazy" prowadzonej w 2005 roku przez Feminotekę) jest albo trudna do wymówienia (zob. np. adiunktka, architektka), albo powoduje wieloznaczność (zob. np. bokserka, kolarka, stolarka, profesorka), albo wreszcie brzmi cokolwiek niepoważnie (np. prezeska).
Są jednak takie męskie określenia stanowisk/zawodów, które nas rażą i których zmianę warto forsować. Chodzi tu o określenia w stylu: redaktor naczelny, dyrektor wydawniczy, główny księgowy, redaktor prowadzący (oraz ich na wpół kobiece odpowiedniki - zob. niżej). Geneza tego zjawiska jest prosta, przynajmniej w odniesieniu do nazw stanowisk menedżerskich. To, najprościej rzecz tłumacząc, nazwy funkcji, a nie osób, niezależne zatem od płci tych, którzy te stanowiska w danej chwili piastują. Główny księgowy, dyrektor wydawniczy - te słowa informują o roli odgrywanej w danej organizacji, ich nieodmienność pozwala uniknąć także takich sytuacji jak np. każdorazowe dostosowanie nazewnictwa na identyfikatorach (pieczątki, etykiety, wizytówki itp.) nowo mianowanych na takie stanowisko osób. Inna rzecz: zwyczajowo nazwy "dyrektorka" czy "księgowa" odczuwane są jako mniej prestiżowe, przynależne albo pracownikom szeregowym (księgowa), albo zarządzającym mało znaczącymi firmami/oddziałami.
Geneza genezą, a praktyka? Ta pokazuje, że mamy problem z nazywaniem kobiet, które obejmują męsko nazywane stanowiska, i różnie radzimy sobie z ukobiecaniem nazw. Przykłady: "Frykowska będzie redaktor naczelną" (portal Plotek), "Ewa Wanat, redaktor naczelna TOK FM, z nagrodą Człowiek mediów 2010" (TOK FM), "Agnieszka Kozak dyrektor wydawniczą "Zwierciadła" i "Sensu"" (Press) itp. Zatem nader częsta jest praktyka, w której trzon nazwy zostaje męski (dyrektor, redaktor), ale odmieniany jest towarzyszący mu przymiotnik.
Jak oceniać takie zabiegi? Choć uzus wskazuje, że niezgodność rodzajowa w tego typu nazwach zyskała już spore grono zwolenników, my zalecalibyśmy ostrożność w używaniu zestawień będących kompromisem (nieudanym, naszym zdaniem) między tradycyjną nomenklaturą a feministycznymi postulatami. Zwłaszcza gdy mowa jest o stanowiskach w rodzaju "redaktor prowadzący" - w wydawnictwach taką pracę wykonuje kilka osób, nie jest to zatem określenie funkcji menedżerskiej, ale nazwa szeregowego pracownika, który samodzielnie prowadzi projekty wydawnicze (zarządza nimi). Tu zestawienie "redaktorka prowadząca" nikomu nie odejmuje prestiżu, a jest zdecydowanie lepsze z punktu widzenia poprawności językowej.
I jeszcze a propos feminizmu: spotkaliśmy się z opinią, że feminizowanie nazw jest swego rodzaju manifestacją niezależności, samodzielności, aktywności zawodowej i wykształcenia osób ukobiecających język. Jeśli tak jest w rzeczywistości, to kompromisy językowe w rodzaju "redaktor naczelna" czy "dyrektor wydawnicza" świadczą o niezależności, samodzielności, aktywności zawodowej itp. na pół gwizdka? Warto się nad tym zastanowić...

wtorek, 21 września 2010

Nowa jakość: humor z gazety

Po lekturze piątkowego (z 10 września 2010 r.) magazynu gazety, która powstaje w – z dumą głoszonej – współpracy z dziennikiem „The Times”, pozostało nam niejasne wrażenie. Albo prima aprilis został w tym roku przeniesiony z kwietnia na wrzesień, albo – u schyłku prasy przegrywającej w starciu z internetem – redaktorzy chwytają się najróżniejszych desek ratunku, w tym np. fundują czytelnikom papierowych wydań humor rodem z zeszytów szkolnych, albo gazety już tak cienko przędą, że ich wydawców nie stać na etat dla redaktora językowego czy choćby korektora. To prawda: papier wszystko przyjmie, a czytelnik dzienników nastawia się przede wszystkim na informację, a nie na jakieś niuanse językowe. A jednak nad tym (i nad wielu jemu podobnymi) wydaniem dziennika „Polska. Gazeta Krakowska” my przejść obojętnie nie umiemy. Tym bardziej że często właśnie językowe niuanse (delikatnie rzecz ujmując! – zob. poniżej) decydują o wartości informacji, co – choć może się wydawać truizmem – warto podkreślić.
Bo zastanówmy się nad sensem takich choćby stwierdzeń:
„Wybierając się z nami na sobotnio-niedzielną wycieczkę mamy okazję poznać najbliższe okolice Krakowa” – czy autor tego zdania nie wykazuje się schizofrenią, chcąc nam powiedzieć ni mniej ni więcej: my mamy okazję poznać okolice Krakowa i to my jednocześnie zachęcamy nas samych, byśmy my się z nami wybrali?!

„Pieniądze pochodziły ze sprzedaży przez fundację jednej z najbardziej znanych w Krakowie firm lokalu użytkowego o powierzchni 250 metrów” – konia z rzędem temu, kto szybko i ze zrozumieniem przebrnie przez to zdanie; większość czytelników po pierwszej lekturze zrozumie, że fundacja sprzedała jakąś firmę.

„Gmach miał mieć charakter monumentalny i jednocześnie iść z duchem czasu przejawiającym się pełnym oświetleniem elektrycznym, które było jeszcze w Krakowie nowością” – no, to dzięki autorowi tego tekstu już wiemy, jak poznać ducha czasu (a raczej: po czym go poznać – po oświetleniu elektrycznym!).

„Wybraną nagrodę może zdobyć Czytelnik, który dzisiaj w godz. 10-14 przyśle SMS pod nr 7238 z wybranym numerem nagrody i dokończy zdanie [...] Nagrodzimy autorów najciekawszych odpowiedzi” – z pierwszego zdania wynika, że nagroda jest przeznaczona dla jednego jedynego czytelnika, który – jako pierwszy? – prześle SMS-a; potem jednak się okazuje (uff!), że nagrodzonych będzie wiele osób.

„Taka przerażająca wizja jeszcze miesiąc temu wydawała się opowieścią z serii science fiction” – nie, wbrew pozorom nie chodzi o żadną serię (serial) science fiction, autorka chciała podkreślić, że przytoczony przez nią scenariusz mógłby należeć do gatunku science fiction i tylko... pomyliły jej się słowa.

Zdań takich jak przytoczone wyżej jest znacznie więcej. Mamy bowiem np. wyrok „który dotąd nie przedostał się do wiadomości opinii publicznej (autor nieudolnie przekształcił utarty zwrot „podać coś do publicznej wiadomości”), mamy metafory w rodzaju „zakompleksiony kawał mięsa” (chodzi o kotlet schabowy), mamy informację o tym, że „kierowca ciężarowego samochodu potrącił kilkoro osób” (liczebniki zbiorowe to rzeczywiście nieco wyższa szkoła jazdy jeśli chodzi o umiejętności językowe, autorowi tego tekstu pozostaje zapamiętać tylko, że rzeczownika „osoba” nigdy nie łączymy z liczebnikami zbiorowymi) czy – jakże urocze – stwierdzenie „Ważne dla nich jest, że łatwo tu dojechać, co jest bardzo dogodne”. Z magazynu dowiadujemy się też, że góralszczyzna jest pełna ciepła („Opowieść o gęsiareczce Kasi, której gąski porwał wilk, a ukryła podstępna Czarownica, osadzona została w klimacie pełnej ciepła, autentycznej góralszczyzny”) oraz wyczytać możemy jakże tajemniczą wskazówkę dla zodiakalnych baranów: „Przysłuchuj się rozmowom domowników, ale nie przemawiaj do nich, wygłaszając autorytatywnym tonem swoje opinie, a co cię bardzo ucieszy”.
Gazetę przeczytaliśmy od deski do deski (a jakże!), a potem raz jeszcze – z czerwonym długopisem w ręku. Przecinki, literówki, błędy językowe różnego rodzaju i różnego kalibru... – redakcja zajęła nam trochę czasu, ale było warto! Język przestał przeszkadzać dziennikarskim doniesieniom, teksty przestały być łamigłówkami i dało się je bez wysiłku zrozumieć. Może tylko gazeta już tak nie śmieszy...

piątek, 17 września 2010

Drogę pokażą Ci ci mężczyźni

Tytuł tego wpisu ma może i niezbyt fortunną składnię, ale taka budowa zdania pozwoliła nam pokazać problem, który chcemy tym razem poruszyć. Mowa będzie mianowicie o zaimku wskazującym „ten” oraz o zaimku osobowym „ty” używanym w odmianie pisanej języka, w zwrotach adresatywnych, stosowanych np. w listach, mailach itp.
Oba te zaimki mają homonimiczne formy: „ten” ma postać mianownika liczby mnogiej „ci”, podobnie jak i „ty” w celowniku w swojej krótszej formie „ci” (forma dłuższa to „tobie”). I ta właśnie homonimia jest źródłem błędów ortograficznych. Użytkownicy języka polskiego nauczyli się bowiem w szkołach, że wszelkie formy adresatywne należy zapisywać wielką literą, żeby dać wyraz poszanowaniu adresatów naszych wypowiedzi. Jeśli zatem piszemy np.: „Zwracam Ci na to uwagę, ponieważ widzę, że masz z tym problem”, „Te przykłady najlepiej mogą wskazać Ci zasadę ortograficzną”, „Wykładowca przygląda Ci się od dłuższego czasu, bądź ostrożna”, „Życzę Ci szczęścia” itp., jesteśmy wyczuleni na to, że „Ci” ma być zapisane wielką literą. Ale to wielkie, jeśli można tak powiedzieć, „Ci” na tyle zapadło w pamięć, że coraz częściej zdarza się widzieć także formę zaimka wskazującego „ci” pisaną wbrew normie ortograficznej. I mimo że brak powodów do zapisu tego drugiego „ci” wielką literą, to mamy np. „Rozumiem, co Ci ludzie sobie pomyśleli”, „Gdyby Ci państwo zastanowili się dłużej…”, „Lepszych niż Ci piłkarze nie widziałem” itp.
Przypadek omawianych tu dwóch różnych wyrazów „ci” najlepiej pokazuje, jak oporną na szufladkowanie materią jest język. Tu nie wystarczy nauczyć się zasad, trzeba jeszcze umieć swobodnie się między nimi poruszać i wybierać z nich to, co w danym wypadku jest właściwe (czytaj: poprawne). Inaczej mówiąc: żeby mówić/pisać poprawnie, trzeba najpierw poprawnie myśleć. Czego i sobie życzymy :)

piątek, 10 września 2010

Przyczynek do problemów z nazwiskami

W serwisie Wirtualny Wydawca (więcej tutaj) przeczytaliśmy dzisiaj na stronie głównej taki oto lead: „Wywiad z Joanną i Pawłem Kwietniem (właścicielami Galerii Książki)" [podkreślenie nasze].
Cóż to za tajemnicza Joanna? – pomyśleliśmy z niepokojem. Portal wszak jest wydawniczy, więc o sensacyjne plotki towarzyskie nie ma co go podejrzewać. A może jest coś, o czym nie wiemy? Może jest jakaś powszechnie znana Joanna, tak rozpoznawalna, że wymienianie choćby jej nazwiska nie ma większego sensu? Dalsza lektura tekstu jednak nas uspokoiła: rozmówcami dziennikarza okazali się państwo Kwietniowie, czyli Joanna Kwiecień i Paweł Kwiecień. Zwykły (bo typowy przecież i częsty) błąd językowy? Oszczędność miejsca, którego zawsze brakuje na stronie głównej, na której chce się „upchać" dużo ważnych treści? Ale przecież zamiany końcówki w nazwisku rozrzutnością miejsca trudno nazwać – poprawna wersja (z Joanną i Pawłem Kwietniami) nie wydłuża specjalnie tekstu w tym przypadku...
To fakt, funkcją dobrego leadu jest m.in. intrygować czytelnika i skłaniać go do dalszej lektury artykułu. Ale czy kosztem poprawności językowej? Co więcej: w portalu, który czytają przede wszystkim pracownicy wydawnictw, wiedzący, czym jest dbałość o normy językowe...

czwartek, 9 września 2010

Język lotny

Niedawno dzięki czytelniczce portalu gazeta.pl wypłynęła sprawa polszczyzny (?) stosowanej przez irlandzkie linie lotnicze Ryanair. Komentowany tekst ogłoszenia o strajku generalnym we Francji (czytaj tutaj) i o wynikających z niego opóźnieniach lotu raczył pasażerów m.in. takimi stwierdzeniami: „Pasażerowie mogą monitorować status lotów dzisiaj klikając na lotach", „Pasażerowie, którzy zostały zarezerwowane do podróży na jednym z poniżej odwołanych lotów może przenieść na następny lot dostępne bezpłatnie lub złożyć wniosek o refundację na niewykorzystane lotu (-ów) w kasie portu lotniczego, online, klikając na jeden z poniższych linków lub dzwoniąc do naszego centrum rezerwacji" czy „Jeżeli Państwa rezerwacji lotu powrotnego zawartych, które nie zostały przerwane i już odprawy na lot, że nie będzie w stanie przenieść lot powrotny na inny termin". Chciałoby się rzec: polszczyzna linii Ryanair, jaka jest, każdy widzi...
Postanowiliśmy głębiej spenetrować stronę www omawianego przewoźnika i znaleźliśmy inne kwiatki. Choćby taki tekst, zachęcający (w zamiarze jego autorów) do odwiedzenia Rzymu: „Jest stolicą Włoch i największym włoskim miastem. Rzym gromadzi w sobie piękno miasta, religii i historii, a także nowoczesności, dlatego jest doskonalym miejscem do odwiedzenia i wiele miejsc do zobaczenia Coloseum, Fontanna di Trevi, Forum Romanum i wiele innych wspaniałych miejsc. Ogromna ilość restauracji i barów z doskonałą kuchnią włoską, która jest znana na całym świecie. Rezerwuj już teraz i odwiedź to niewierygodne miasto".
Cóż, liniom lotniczym Ryanair pozostaje życzyć nie tylko wysokich lotów i powodzenia we mgle, że zacytujemy piosenkę, ale przede wszystkim kompetentnego redaktora strony WWW, który uczyni język stosowany w tekstach przewoźnika przynajmniej strawnym, jeśli nie uda się lotnym...

środa, 1 września 2010

Sprzedaż kontra kultura języka

Na początek nasz ulubiony cytat z folderu jednej z sieci kosmetycznych: „Mija już 50 lat od chwili, gdy z miłości do kobiet i do Natury, stworzyłem Kosmetykę Roślinną. Jest to kosmetyka unikatowa, dzięki której mogę Wam ofiarować energię witalną roślin i przyjemność, którą może dostarczyć jedynie natura”.
Przytoczony fragment najlepiej wskazuje, że coraz częściej borykamy się z problemem pisowni wielkimi/małymi literami, coraz też więcej pojawia się tu wątpliwości. Bo przecież tezę, że wydawnictwo takie, jak wskazywane powyżej, które w zamierzeniu ma być reklamą firmy, zostało przygotowane byle jak, a przede wszystkim: bez poszanowania reguł poprawności językowej i (co istotne!) grzeczności, musimy z góry odrzucić.
Zajrzyjmy najpierw do słownika ortograficznego (publikowanego przez WN PWN oczywiście – zob. tutaj, innych nie ma większego sensu cytować, choć – zauważmy to od razu – także publikacje WN PWN pozostawiają wiele do życzenia). Pisowni wielkimi i małymi literami tradycyjnie poświęca się we wspominanym słowniku obszerny rozdział. Jest tam napisane m.in.: „Użycie wielkiej litery ze względów uczuciowych i grzecznościowych jest indywidualną sprawą piszącego”, ale i „Wielką literą piszemy nazwy osób, do których się zwracamy w listach prywatnych i oficjalnych (…), a także nazwy osób bliskich adresatowi lub piszącemu”.
Reklama sieci kosmetycznej kierowana przede wszystkim do kobiet (taki jest bowiem target firmy) w pierwszym zdaniu adresowanym do klientek uraża ich uczucia (słowo „kobiet” pisane małą literą, obok „Natury” i „Kosmetyki Roślinnej” pisanych wielkimi literami). W liście założyciela firmy, otwierającym dopracowaną graficznie i marketingowo książeczkę reklamową, zabrakło zresztą nie tylko podstawowych zasad grzeczności językowej, ale i konsekwencji (np. różna w różnych zdaniach pisownia słowa „Natura”), co sprawia wrażenie niechlujności i zdecydowanie obniża wartość (także marketingową!) omawianego wydawnictwa.
Wniosek? Może być tylko jeden: jeśli w swoich działaniach marketingowych (rozumianych m.in. jako tworzenie różnego rodzaju tekstów reklamowych i promocyjnych) firmy będą zapominać o regułach poprawności językowej, a przede wszystkim o językowym savoir-vivrze, zaczną grzeszyć nie tylko przeciw językowi (co akurat w pracy marketingowca może się wydawać mało ważne), ale przede wszystkim przeciw jednej z podstawowych zasad komunikowania się z klientem – zasadzie AIDA (więcej o tej zasadzie zob. np. tutaj). Bo folder/strona/tekst reklamowy/reklama, choć ładnie graficznie przygotowany, atrakcyjnie zilustrowany itp., po pierwszym wrażeniu (attract) może w zdecydowany sposób odstraszyć, ostudzić zainteresowanie produktem i chęć kupienia go. Forma, za którą nie nadąża treść, to bubel i żeby to ocenić, nie trzeba specjalnie wytrawnego oka językoznawcy.
Podobno kot w worku sprzedaje się dziś coraz gorzej. Jak to wróży autorom takich folderów? Na to już mogą Państwo odpowiedzieć sobie sami…

sobota, 28 sierpnia 2010

To się wie, co się ma!

Nie od dziś wiadomo, że język większości urzędników i polityków mógłby służyć za antywzorzec dla tych, którzy chcą mówić piękną i poprawną polszczyzną. Właściwe urzędowej mowie rozbudowane konstrukcje, które mają dodać wypowiedziom powagi i znaczenia, są w gruncie rzeczy najczęściej pustosłowiem. O ileż wygodniej (dla wszystkich) byłoby zamienić te porozdymane utwory (a raczej: potwory) w proste sformułowania? Komunikacyjna wygoda nie jest jednak argumentem, który przemawia do przywołanych w tym poście grup użytkowników polszczyzny. Wręcz przeciwnie.
Od jakiegoś czasu karierę robi zwrot „mam wiedzę”, nader często używany w formie zaprzeczonej („nie mam wiedzy”). Otóż politycy/urzędnicy najczęściej właśnie nie mają wiedzy na jakiś temat i z tego czynią swój oręż w czasie słownych potyczek np. z dziennikarzami. Takie „nie mam wiedzy na ten temat...” zamknąć powinno przecież usta każdego redaktora, który zbyt nachalnie dopytuje się o niewygodne (najczęściej) kwestie. Proste „nie wiem” byłoby może mało wiarygodne, naraziłoby na dalsze pytania. „Nie mam wiedzy na ten temat...” nobilituje wypowiadającego to zdanie, wskazuje, że może wiedza, o której jest mowa, należy do kategorii tajemnych, zatem ma ją wyłącznie wąska grupa zainteresowanych (by nie rzec: umoczonych), osób bezpośrednio zaangażowanych w daną sprawę. Wypowiadający zdanie „nie mam wiedzy na ten temat...” wyraźnie odcina się od tej grupy wtajemniczonych, odcina się od jakichkolwiek powiązań z tą sprawą. Jest poza nią.
Niestety, zdanie „nie mam wiedzy na ten temat...” zaraża. Znaleźć je można na forach, znaleźć je już można w tekstach dziennikarskich (np. tutaj) czy w codziennych wypowiedziach. Wiedza jest wszak czymś niematerialnym, trudno ją mieć, a nuż ktoś uzna nas za pyszałków. Zatem pokorniejemy? Poszliśmy o krok dalej niż Sokrates i powszechnie się przyznajemy „wiem, że nie mam wiedzy...”?
Skoro tak, skoro dziś każdy szary obywatel już nie dość, że „nie wie”, ale wręcz „nie ma wiedzy”, to apelujemy do polityków i urzędników: nie zostańcie w tyle! Wyróżniajcie się (wciąż) z tłumu swoją mową i zacznijcie nas zarażać nowym zwrotem: „nie posiadam wiedzy na ten temat”. A my znów będziemy nie posiadać się z radości. Albo jakoś tak...

piątek, 27 sierpnia 2010

Warto wiedzieć, co się lubi

Ostatnio coraz częściej usłyszeć można niepoprawne formy „lubiałem/lubiałam”, „lubi/lubiała” czy, w bezokoliczniku, „lubi”. Niegdyś ta niewłaściwa odmiana czasownika „lubić” oceniana była przez językoznawców jako gwarowa – właściwa dla dialektu małopolskiego (zob. np. wyjaśnienia prof. dr hab. Haliny Karaś). Dziś jednak błędne formy dają się słyszeć coraz częściej także w odmianie ogólnopolskiej.
Ich popularność można tłumaczyć dwojako.
Po pierwsze czasownik „lubić” jest traktowany przez użytkowników języka polskiego jak czasowniki typu „wiedzi” (odpowiednie formy w czasie przeszłym: „wiedziałem/wiedziałam”, „wiedzi/wiedziała”), „rozumi” (odpowiednie formy w czasie przeszłym: „rozumiałem/rozumiałam”, „rozumi/rozumiała”) a przede wszystkim „mi” (odpowiednie formy w czasie przeszłym: „miałem/miałam”, „mi/miała”). Te popularne (w znaczeniu: często używane) czasowniki, które w bezokoliczniku kończą się na „-eć”, a w czasie przeszłym według poprawnej odmiany są zakończone na „-ałem/-ałam” itp., narzucają nam się jako wzór dla czasownika „lubić”. Myślimy: skoro „mieć”, to i „lubieć”, skoro „rozumiał”, „wiedział”, to i „lubiał”. A to jest błąd.
Po drugie odczuwamy formy z „a” jako właściwe dla czasowników niedokonanych (zob. komentarz ~Krzysztofa). Zobaczmy kilka przykładów:

Myśl nad tym długo, aż w końcu wymyśl rozwiązanie.
Zastanawiała się nad tym kilka razy./ Ta sprawa ją zastanowiła.
Ogłaszała się kilka razy w dziale praca w tym portalu./ Agencja ogłosiła przetarg na wykonanie remontu.
Trener gani zawodników po górach./ Gon w piętkę.
Przeceniała jego możliwości./ Galeria przeceniła wszystkie artykuły.
Nie stawi tych spraw na ostrzu noża./ Postaw jej twarde warunki.

I tak dalej.
Niezależnie od powodu, dla którego wybieramy błędne formy „lubieć”, „lubiał/lubiała” itp., a przede wszystkim: niezależnie od tego, co nam się wydaje i w czym upatrujemy wzorzec dla odmiany omawianego tu czasownika, powinniśmy wiedzieć, że jest „lubić” i nigdy inaczej.
„Lubić”, bo i: „robić”, „gubić”, „chwalić” itp.
A skoro „lubić”, to i: „lubiłem/lubiłam”, „lubił/lubiła” itd.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Bez zgrzytu na nowej drodze życia

Podróże kształcą także dlatego, że przywieźć z nich można mnóstwo językowych „ciekawostek”. Pierwsze z brzegu: w Nowym Sączu z dumą reklamuje swoje usługi dom weselny... Zgrzyt, a kilka kilometrów dalej zobaczyć można wymyślną reklamę czegoś o nazwie biurOwiec (pisownia zgodna z oryginałem).
Jeśli autorzy tych reklam chcieli wykazać się dowcipem, to zaryzykowali, że takie poczucie humoru nie przemówi do ich potencjalnych klientów. I o ile wymyślna reklama czegoś o nazwie biurOwiec świadczy tylko o tym, że grafik, tworząc koncepcję tego szyldu, dał się ponieść formie, a pominął treść (tak zapisana nazwa w miejscowości położonej w górach każe się bowiem zastanawiać nad tym, kto w owym biurOwcu pracuje – niewinne owieczki czy raczej tępe barany?), o tyle nazwa Zgrzyt dla miejsca, w którym młode pary świętują swoje zaślubiny, to raczej odstraszająca wróżba na nową drogę życia. (Zwłaszcza gdy na poważnie weźmie się dane, które przedstawiają różne sondaże opinii publicznej, np. ten z 2008 roku, z instytutu badawczego TNS OBOP, dowodzący, że aż 55% Polaków kieruje się przesądami).
Swoją drogą nazwy domów weselnych to odrębny i bardzo ciekawy temat. Choć kiedyś zdawało nam się, że tylko właściciele domów pogrzebowych nie boją się narazić na śmieszność czy zniesmaczenie odbiorców i z upodobaniem dobierają dziwaczne nazwy dla swoich firm, dziś już wiemy, że nie mieliśmy racji. Oto kilka najciekawszych znalezisk (zainteresowanym polecamy też odpowiedni wątek w blogu Artura Andrusa).

Morfeusz (bo przecież najlepsza zabawa to ta w „kto szybciej zaśnie”, by nie powiedzieć „ulula się” – z nudów? z nadmiaru procentów?).

Pokusa (młoda para od początku swej wspólnej drogi musi się bowiem mierzyć z czyhającymi zewsząd niebezpieczeństwami i okazjami do zdrad).

Gorzelnia (nie ma to jak nazywać rzeczy po imieniu i kultywować sprawdzoną polską świecką tradycję – prawdziwe wesele jest wtedy, gdy po rosole [entrée] następuje „i jeszcze jeden, i jeszcze raz” [danie główne], a na deser są zawody w kto ostatni spadnie pod stół w stanie ostatecznego upojenia).

Nestor (bo najlepsza zabawa jest wtedy, gdy pan młody nie jest wcale młody, ale wręcz przeciwnie, a przede wszystkim nie brak mu koniecznego mężczyźnie doświadczenia).

Poker (na weselach w tym przybytku uciech goście weselni grają w karty, przy czym zabawa polega na tym, że tylko młoda para wygrywa, bo jak inaczej ma zdobyć środki na zapłacenie za przyjęcie, o środkach na nową drogę życia nie wspominając).

Krokodyl (kinomani mieliby kilka skojarzeń, ale czy byłyby to złe skojarzenia?).

Labirynt (życie wszak, zwłaszcza życie we dwoje, to nie tylko teatr, to przede wszystkim kręty labirynt).

Titanic (paro młoda, na końcu i tak pójdziesz na dno!).

Sabat (skoro dom weselny mieści się w Kieleckiem, na Łysą Górę jest niedaleko, niech goście domyślą się od razu, co zwieńczy zabawę, i najlepiej zabiorą ze sobą na przyjęcie miotły).

Aż strach brać ślub, o urządzaniu wesela nie wspominając!

sobota, 7 sierpnia 2010

Praktycznie niepoprawnie

Powszechnie znana jest opozycja „w teorii coś wygląda tak, ale w praktyce robi się to inaczej” lub „...ale z praktyki wynika, że…”. Zdania takie, jak przytoczone wyżej, najlepiej pokazują właściwe (czyt.: poprawne!) w języku polskim znaczenie słów: „praktyka”, „praktycznie”, „praktyczny”. Bo przecież, przypomnijmy, „praktycznie” oznacza: w zgodzie z praktyką, w sposób dostosowany do praktyki, czyli do tego, jak coś naprawdę się robi/dzieje; dla korzyści praktycznych; użytecznie. Na przykład zwrot „uczyć praktycznie” będziemy rozumieć jako: uczyć tak, by wiedza miała zastosowanie w rzeczywistości, w codziennym życiu/ w codziennej pracy zawodowej. Uczy praktycznie ten, dla kogo najważniejszym celem w procesie uczenia nie jest przekazywanie zestawu różnorodnych teorii i abstrakcyjnych tez, gdyż istotniejsza jest funkcjonalność przedstawianych uczniom informacji. Uczyć praktycznie np. języka obcego będzie zatem ktoś, kto nie tyle skupi się na niuansach gramatyki, co na kompetencjach komunikacyjnych uczniów, uczyć praktycznie matematyki będzie ten, kto pokaże jej zastosowania w życiu codziennym itp.
A jednak przysłówek „praktycznie” ostatnio zyskuje zupełnie nową definicję, wbrew swojemu utartemu znaczeniu. Spójrzmy na poniższe przykłady:

Praktycznie wszystkie podstawowe dokumenty dotyczące Katynia zostały już opublikowane – oświadczył w poniedziałek w wywiadzie dla dziennika Izwiestija dyrektor Instytutu Historii Powszechnej Rosyjskiej Akademii Nauk (RAN), profesor Aleksandr Czubarian” (Wprost 24, 2010).
„Beatyfikacja Jana Pawła II w tym roku praktycznie niemożliwa” (newsweek.pl, 2010).
„Kryształowa Kula jest praktycznie w moich rękach – mówiła Justyna Kowalczyk na gorąco zaraz po zakończeniu zawodów reporterowi TVN 24” (tvn24.pl).
„Premier Donald Tusk oświadczył, że oczkuje jeszcze kilku drobnych wyjaśnień od ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy, ale jego sprawę uważa praktycznie za zamkniętą” („Gazeta Wyborcza”, 2009).
„To będzie praktycznie nowa ulica. Za rekordowe pieniądze klientów!” (strefabiznesu.echodnia.eu).
„Sprzedam renault twingo praktycznie nowy” (autogiełda.money.pl).
„Praktycznie wcale o niej nie myślał” (zasłyszana wypowiedź).

Te cytaty, w większości pochodzące z opiniotwórczych mediów, wskazują, że przyzwyczailiśmy się już do zapożyczonego z języka angielskiego znaczenia słowa „praktycznie”. Dziś bowiem „praktycznie” oznacza już nie tylko „w zgodzie z praktyką”, ale przede wszystkim (!) to, co znaczy wyraz „practically” w języku angielskim. Praktycznie to zatem coraz częściej już: „właściwie”, „faktycznie”, „niemal”, „w rzeczywistości”. I praktycznie (!) niewielu widzi w tym coś niewłaściwego.
Małe słówko „praktycznie”, a dokładniej: jego coraz powszechniejsze nowe znaczenie, pokazuje, jak zwodnicze może być bezmyślne stosowanie reguł jednego języka w innym. Takie działanie, które prowadzi do rozmywania znaczeń, jest wbrew jednej z czterech reguł rządzących językiem, tj. tendencji do wyrazistości i precyzji. Dlatego jest nie do przyjęcia – ani w praktyce, ani w teorii.

środa, 30 czerwca 2010

Chciał mi kup

Niewątpliwie tryb rozkazujący czasowników w języku polskim nie należy do najłatwiejszych. Jakże często bowiem zdarza się słyszeć np. „zdejm” zamiast „zdejmij”, „ciąg” zamiast „ciągnij”, a nawet „trzym” zamiast „trzymaj”. Większość z nas nie jest pewna, czy mówić „jeźdź” czy może „jeździj” – i zwykle tę drugą formę uznajemy za poprawną (niesłusznie! – jest ona dopuszczalna tylko w języku potocznym). Przykładów znalazłoby się więcej.
Ale ostatnio prawdziwym problemem jest tryb rozkazujący czasownika „pomóc”, a ściślej mówiąc: jego nadmierna i niczym nieuzasadniona popularność. CHCIAŁ MI POMÓŻ, PROSZĘ MI POMÓŻ (kierowane bezosobowo, do grupy ludzi, a nie do konkretnej osoby), CZY MOŻESZ MI POMÓŻ? – takie zdania coraz częściej wypierają poprawną w tych przypadkach formę bezokolicznika „pomóc”. A przecież nie powiedzielibyśmy „Chciał mi kup”, „Proszę mi zrób”, „Czy możesz mi przeczytaj?”. Takie zdania powszechnie odczuwane byłyby jako błędne – nie da się sensownie wytłumaczyć dziwacznego połączenia uprzejmej prośby i nieznoszącego odmowy rozkazu, podobnie jak nie obroni się związek czasownika modalnego z trybem rozkazującym. To „2 w 1” może, owszem, dać efekt piorunujący, ale w najgorszym tego hasła znaczeniu.
Być może ekspansja formy „pomóż” wynika z tego, że „pomóc” należy do małej grupy bezokoliczników zakończonych na „c”. Przyzwyczajeni do tego, że bezokolicznikowe – w dominującej większości – są wyrazy na „ć” („kupić”, „chcieć”, „przeczytać” itp.), zaczynamy podejrzewać w nietypowym „pomóc” jakąś pułapkę, błąd, którego chcemy uniknąć, decydując się na już na pewno poprawne „pomóż”. Poprawne, bo zakorzenione przecież np. w narodowej tradycji („Tak nam dopomóż Bóg”). Może nie bez znaczenia jest tu też kwestia fonetyki – wygłosowe „c” ma tendencję do zaniku, jest słabe w porównaniu ze zdecydowanym „ż”. To wszystko jednak domysły. Faktem jest, że na „pomóż” trzeba uważać – w czym staraliśmy się Państwu pomóc.

sobota, 26 czerwca 2010

Opony są przeciw!

To, że wymyślić nazwę dla swojej firmy nie jest łatwo, wie każdy, kto kiedykolwiek podjął taką próbę. Nazwa powinna być przecież niebanalna, atrakcyjna, uniwersalna, musi być też streszczeniem tego, czym dana firma się zajmuje, lub tego, czym jej właściciele chcą przyciągać klientów. Dobra nazwa to często zwiastun sukcesu przedsiębiorcy.
Nazwy firm aż nazbyt często pokazują, że skłonni jesteśmy ulegać np. zgubnej modzie. Końcówki takie jak -mex czy -ex wcale nie odeszły do lamusa, choć dziś (na szczęście) jest ich coraz mniej. Wymieńmy tu choćby DACH-MEX (dachy wprost z Meksyku?), EXDRÓB (to oczywiste: firma oferuje coś, co kiedyś było drobiem), DROBEX (dla firmy specjalizującej się w handlu kurami mamy zatem gotowca: KUREX – prawda, że ładne?), DRUTEX (ulepszona wersja ZŁOMEKSU), a nawet JAŚ-MEX (rodzinnie, ciepło, a jednocześnie internacjonalnie, czyli trzy w jednym), PIÓREX (producent kołder, który zapewni wam sen lekki jak piórko) czy SAŁEX (zastanawia nas tylko, jaki związek ta nazwa ma z ukraińskim sałem, czyli słoniną). Modne są też nazwy obce, zwłaszcza angielskie. Taka F.H. OUTLETKA to sklep z tanią odzieżą, którego właścicielowi przede wszystkim nieobce jest poczucie humoru; QUP to z kolei sklep internetowy nazwą nadrabiający brak nachalnego subiekta („no KUP! na co czekasz?”); ROYAL DENT – klinika stomatologiczna, która obiecuje nam iście królewskie uzębienie (ucząc się z historii, trudno byłoby nam jednak orzec, czy nie jest to przypadkiem antyreklama); ALLDENTE to pracownia protetyczna (!) chyba tylko dla makaroniarzy (w Polsce taniej – tak, tak, czytaliśmy w prasie, my też zatem co nieco wiemy o turystyce dentystycznej); HAPPY DENT – znów pracownia protetyczna, ale w niej sprawią, że gęba nam się będzie śmiała (wszystkim bez wyjątku), z głębi szczęścia naszego nowego garnituru zębów, oczywiście. Sporo nazw jest podszytych efekciarstwem. Pozostając w klimatach stomatologicznych, weźmy np. taki ART-DENT – ta nazwa jasno wskazuje, że świadczący usługi protetyczne zbliżają się do sztuki wysokiej.
Osobny problem to nazwy, które naruszają normy językowe.
Bo jak inaczej ocenić miano OPONENT nadane... firmie zajmującej się wulkanizacją? Na tej samej zasadzie producenta papy należałoby nazwać PAPARAZZO, a PRYMITYW mógłby być mianem dumnego właściciela firmy wiodącej prym na rynku.
Z kolei autor nazwy ŻYCZLIWA APTEKA zapomniał chyba, że przymiotnik „życzliwy” może być tylko określeniem ludzi lub ich działań – zgodnie ze słownikową definicją życzliwy jest ktoś przychylny innym, przyjacielsko do nich nastawiony. Życzliwe zaś może być coś, co jest wyrazem owej przyjaźni, przychylności (dziś powiedzielibyśmy raczej: empatii). Życzliwy może być więc aptekarz, każde inne skojarzenie życzliwości z apteką przyniesie natomiast niezamierzony komizm językowy. Podobnie jest z hasłami typu „Sympatyczne kursy językowe” czy „Młoda marka”, ale to już temat na inny tekst...